Twórcy „Gry o tron” zrezygnowali ze „Star Wars” w ważną rocznicę. Kulisy ich odejścia są symbolem 7 lat porażek Disneya
David Benioff i D.B. Weiss nie wyprodukują nowej trylogii „Star Wars”. Kulisy tego odejścia są jednak ciekawsze, niż mogło się wydawać. Okazuje się, że miesiące pracy poszły do kosza przez tyranię Kathleen Kennedy, konflikt Disneya z Netfliksem i toksycznych fanów. To symbol 7 lat panowania wytwórni nad opowieścią George'a Lucasa.
Odejście Benioffa i Weissa z prac nad „Gwiezdnymi wojnami” wpisuje się w brak spójnego pomysłu na tę markę w erze Disneya. Firma wykupiła prawa od George'a Lucasa 30 października 2012 roku, a więc dzisiaj oficjalnie zamknęliśmy siedmioletni okres ich panowania. Powiedzieć, że był to niezwykle burzliwy, pełen wzlotów i upadków czas, to jak nic nie powiedzieć. W pewnym sensie kulisy konfliktu między wytwórnią, a twórcami „Gry o tron” stają się więc symbolicznym podsumowaniem występujących przez wszystkie te lata błędów, wypaczeń i wpadek. Ale po kolei.
Warto cofnąć się najpierw do 2012 roku i pierwszych reakcji środowiska na niespodziewane ogłoszenie sprzedaży „Star Wars”. Te były w znacznej większości entuzjastyczne. Fani odległej galaktyki od wielu lat prosili o nową trylogię, która rozgrywałaby się po zakończeniu „Powrotu Jedi” i finalnie zamykała sagę Skywalkerów i Solo. Materiału nie brakowało, bo przecież w ciągu kilkudziesięciu lat od premiery Epizodu VI stworzono dziesiątki książek, komiksów i gier, które rozszerzały tzw. Expanded Universe. Swoje pomysły na rozwój sagi miał też George Lucas, który nie chciał jednak samotnie mierzyć się z krytyką, nauczony doświadczeniami z pracy nad prequelami.
Twórca „Gwiezdnych wojen” w tym czasie łudził się jeszcze, że Disney skorzysta z jego pomysłów na nową trylogię, co finalnie nie miało miejsca. Wielu fanów cieszyło się z kolei, że Lucas straci władzę nad marką, bo niepowodzenia Epizodów I-III i kolejnych „usprawnionych” wersji oryginalnej trylogii okryły go złą sławą. Część osób obawiała się co prawda rządów olbrzymiej korporacji, ale przykład wykupionego kilka lat wcześniej Marvela uspokajał.
Siedem lat posiadania „Star Wars” przez wytwórnię Disney każe inaczej spojrzeć na tamte nadzieje i obawy. Obecne nastroje odwróciły się o 180 stopni.
Disney stworzył w tym czasie cztery filmy pełnometrażowe, a premiera piątego nastąpi w grudniu bieżącego roku. Ale zanim w ogóle się za to zabrał, postanowił zrobić miejsce na własne mniej lub bardziej oryginalne pomysły. Dlatego zlikwidował niemal całe Expanded Universe i odesłał je do sfery legend. Wielu fanów lamentowało, ale znaleźli się też zwolennicy tej decyzji. Nowy właściciel nie chciał być ograniczany przez kilkadziesiąt lat cudzych opowieści, które też nie zawsze prezentowały wystarczająco wysoki poziom. Była to więc brutalna, ale w oczach niektórych konieczna decyzja. W teorii miała też pozwolić na budowanie nowego EU, ale tutaj nadzieje zostały szybko pogrzebane.
To był pierwszy symptom korporacyjnego myślenia Disneya, ale kolejne miały pojawić się niebawem. „Przebudzenie Mocy” w reżyserii J.J. Abramsa okazało się bardziej remakiem oryginalnej trylogii, niż autorską wizją odległej galaktyki. Pierwsze reakcje były entuzjastyczne, mówiło się nawet o „powrocie prawdziwych Gwiezdnych wojen”. Dopiero z czasem przyszła refleksja, czy nie daliśmy się aby kolektywnie omamić własnej nostalgii.
W ciągu kolejnych lat do głosu doszła też natura Kathleen Kennedy i zobaczyliśmy brak pomysłu na rozwój „Gwiezdnych wojen”.
Wytwórnia ciągle ogłaszała nowe projekty, a potem rezygnowała z ich realizacji lub wchodziła w konflikt z wybranymi na wstępie twórcami. Obok głównej trylogii robionej przez J.J. Abramsa, Riana Johnsona i Colina Trevorrowa, zapowiedziano też powstanie serii spin-offów poświęconych Hanowi Solo, Yodzie i Bobie Fettowi. Ostatecznie tylko pierwszy z nich został skończony i to w dużych bólach. Drugi film, „Łotr 1” opowiadał z kolei o kulisach zdobycia planów Gwiazdy Śmierci i miał za zadanie przenieść „Gwiezdne wojny” w bardziej ponure rejony.
Kathleen Kennedy, szefowa Lucasfilm okazała się bardzo trudną we współpracy osobą. Trevorrow zrezygnował z robienia Epizodu IX, Josh Trank został zwolniony, a Phil Lord i Chris Miller zostali odsunięci od prac nad „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie” w trakcie okresu produkcyjnego. Nawet Gareth Edwards musiał przełknąć gorycz zmieniających wymowę filmu dokrętek, choć on akurat przynajmniej zachował tytuł reżysera. Właściwie tylko Abrams i Johnson bez problemów lawirowali w gąszczu artystycznych ograniczeń narzuconych przez Lucasfilm. Temu pierwszemu udało się to jednak dzięki podkradaniu cudzych pomysłów (zresztą nie tylko on wykorzystywał motywy ze starego Expanded Universe), a drugi doprowadził do olbrzymiego konfliktu z fandomem. Trudno więc uznać efekty ich pracy za sukces, choć „Przebudzenie Mocy” i „Ostatni Jedi” zapewniły rekordowe przychody w światowym box office.
Disney błędnie uznał, że wojna z zaangażowanym fandomem „Star Wars” to potyczka z samymi trollami i hejterami. Cenę zapłacił spin-off o Hanie Solo.
Rian Johnson chętnie rozgłaszał, że za krytyką „Ostatniego Jedi” stoją rosyjskie boty i porównywał reakcje na swój film z początkowo negatywnym przyjęciem „Imperium kontratakuje”. Wytwórnia najwyraźniej uwierzyła w tę wizję i postanowiła pójść na otwartą wojnę z fandomem. Temu ostatniemu nie pomagały przypadki rasistowskich i seksistowskich ataków na aktorki grające w nowej trylogii. Bojkot kolejnych filmów „Star Wars” okazał się jednak realnym zagrożeniem, który obok innych powodów uczynił z „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie” olbrzymią finansową klapę.
Skrajnie negatywne reakcje dotknęły też gier tworzonych przez EA dla Disneya (zwłaszcza serii „Battlefront”) oraz serialu animowanego „Star Wars Resistance”. W międzyczasie odrodził też ruch zwolenników prequeli, którzy zaczęli wskazywać na plusy trylogii wyreżyserowanej przez Lucasa. Zwłaszcza w stosunku do problemów filmów Disneya. Prędzej czy później firma musiała to dostrzec i faktycznie zaczęła wyciągać rękę na zgodę do fanów. „Skywalker. Odrodzenie” wydaje się naszpikowany pomysłami skierowanymi wprost do fandomu, powoli odradza się Expanded Universe, a prequele zaczęto znów doceniać choćby poprzez ogłoszenie serialu z Ewanem McGregorem w roli Obi-Wana Kenobiego.
Złe nawyki wytwórni wcale jednak nie zniknęły. Twórcy „Gry o tron” odeszli również przez złe zarządzanie.
Kulisy narastającego od sierpnia konfliktu zbadały amerykańskie branżowe media. Powodów rozpadu związku między Davidem Benioffem i D.B. Weissem a Lucasfilmem jest kilka. Jak podaje portal Variety, firma zdecydowanie nie zmieniła swojego stylu zarządzania i wciąż ogranicza możliwości twórcze reżyserów. Benioff i Weiss mieli swoją wizję trzech filmów poświęconych początkom Zakonu Jedi. Według źródeł portalu każda nowa idea ich autorstwa była odrzucana przez przedstawicieli Disneya. Wytwórnia nigdy nie próbowała znaleźć wspólnego języka z młodszymi twórcami i podobnie było też w tym przypadku.
A dodatkowym zarzewiem konfliktu była umowa na wyłączność podpisana między popularnym duetem a platformą Netflix. Od czasu wycofania dzieł Marvela z serwisu nie żyje on w najlepszych relacjach z wytwórnia Walta Disneya. David Benioff i D.B. Weiss mieli w tym samym czasie pracować nad projektami dla Netfliksa i swoją trylogią. Obie firmy miały wątpliwości, czy zdołają temu podołać, zwłaszcza że wcześniej wymawiali się z pracy nad „Gwiezdnymi wojnami” przed skończeniem „Gry o tron”. A informatorzy The Hollywood Reporter dodają jeszcze jeden wątek do tego zagmatwanego obrazu. Weiss i Benioff mieli rzekomo z niechęcią odnosić się „toksycznego fandomu” sagi. Po doświadczeniach związanych z 8. sezonem „Gry o tron” woleli sobie oszczędzić kolejnych negatywnych reakcji tak zaangażowanej i bezwzględnej w swoich ocenach grupy ludzi.
Rezygnacja obu twórców z projektu nowej trylogii „Star Wars” oznacza kolejne problemy Disneya. Wytwórnia podobno rozpoczęła poważne rozmowy z innymi scenarzystami jeszcze przed rozpadem związku z duetem (w pewnym momencie ogłoszono, że napiszą tylko skrypt pierwszego filmu). Teraz te działania będą musiały objąć też nowych producentów i reżyserów, co znacznie wydłuży proces produkcji. Na ten moment nie ma jednak planów, by wspomnianą trylogię zastąpić nowymi filmami Riana Johnsona lub produkcją tworzoną przez Kevina Feige'a. Kolejnych siedem lat „Gwiezdnych wojen” pod rządami Disneya zapowiada się więc równie burzliwe, co do tej pory.