„Mów mi Vincent” kopiuje „Odlot” Pixara. Amerykański kicz wylewa się z ekranu
Kicz – utwór o miernej wartości, schlebiający popularnym gustom. Trudno o lepsze opisanie filmu „Mów mi Vincent”. Moje wrażenia z seansu mogłyby zakończyć się dokładnie w tym miejscu i nikt z was nie straciłby już sekundy cennego czasu. Jeżeli jednak zastanawiacie się, czy warto kupić bilet na przygodę z Billem Murray’em – rozwijam poniżej.
Don Johnston (nomen omen) jest podstarzałym zdobywcą damskich serc. Kiedy kolejna kochanka postanawia go opuścić, zauważa tajemniczy, niepodpisany list pod swoimi drzwiami. Wewnątrz, oczekuje go wiadomość o tym, że ma dziecko z dziewczyną poznaną 19 lat wcześniej. I chłopak właśnie wyruszył na poszukiwania swojego ojca. Bez żadnej wiedzy co z tym dalej robić, przedstawia przesyłkę swojemu sąsiadowi Winstonowi. Przy jego pomocy, udaje się zawęzić listę ewentualnych adresatek do czterech kobiet. Przyjaciel przygotowuje cały plan podróży i wszystkie niezbędne atrybuty (mapy, bilety, adresy i… płytkę CD z etiopską muzyką funk) aby Don wyruszył w podróż mającą rozwikłać zagadkę. Choć, zrazu niechętny, w końcu decyduje się na to przedsięwzięcie.