Czasem mam wrażenie, że niektóre wytwórnie próbują na siłę zaczarować rzeczywistość. Okazuje się, że nawet finansowa klapa ma szansę na kontynuację.
I nie piszę tego wcale ze złośliwości. Jestem w grupie ludzi, którym Ghostbusters. Pogromcy duchów się podobał. Nie był to wprawdzie ten sam poziom co oryginalne odsłony serii z lat 80. Mimo wszystko, w gatunku rozrywkowej komedii, film Paula Feiga był całkiem w porządku.
Kobieca obsada też mi kompletnie nie przeszkadzała.
Nie rozumiałem jedynie czemu twórcy tak usilnie uciekali od oryginału i obsadzili aktorów z klasycznych odsłon w kompletnie innych rolach, tak jakby celowo chciano się odciąć od pierwszych dwóch części.
A przecież nic nie przeszkadzało połączyć tego w jedno uniwersum, co zresztą jest całkiem modne.
I pewnie w dużej mierze to sprawiło, że Ghostbusters. Pogromcy duchów z 2016 stały się umiarkowanym przebojem. W kontekście budżetu można ten film spokojnie uznać za finansową klapę.
Kosztował 144 miliony dolarów, a na całym świecie zarobił niecałe 230 milionów. Aby film wyszedł na zero, musiałby zarobić łącznie ok. 2 razy więcej niż wynosił budżet.
I dopiero powyżej tej kwoty można mówić o jakimkolwiek zysku.
Wytwórnia jednak nie ustępuje. Uniwersum Pogromców duchów zaczyna ponownie żyć i po kinowym filmie planowane są też produkcje animowane i kolejne komiksy (w tym crossover Ghostbusters i… Wojowniczych Żółwi Ninja) oraz, wszystko na to wskazuje, że powstanie sequel filmu z Melissą McCarthy i Kristen Wiig.
Obecny na Comic Conie Ivan Reitman, reżyser pierwszych dwóch części i producent zapowiada, że kontynuacja pojawi się w kinach w 2019 roku, czyli na 35. rocznicę debiutu Pogromców duchów z 1984 roku. Mimo wszystko czekam, bo na każdej z trzech filmowych części bawiłem się świetnie, a do animowanej serii z 1986 roku ciągle mam sentyment z dzieciństwa.