Mam wielką słabość do kiepskich filmów. Gdy inni kwitują je ostrym słowem i wychodzą z kina, bądź zmieniają kanał, ja oglądam do końca. Często karmię się słabymi dialogami, tanimi efektami specjalnymi i niedociągnięciami produkcyjnymi. Uwielbiam odnajdywać dziury w fabule i niespójności.
2017 rok był całkiem udany filmowo. Mogliśmy zażyć sporej dawki dobrego kina. Tego rozrywkowego i tego z wyższej półki. 2018 rok zapowiada się chyba nawet jeszcze lepiej. Zobaczymy m.in. nowe filmy Guillermo del Toro, dwie propozycje od Stevena Spielberga, kontynuację Deadpoola i Avengers oraz oczywiście kolejny film z uniwersum Gwiezdnych wojen.
Wiemy dokładnie z czym wiąże się produkcja sequelu. Ciągłe obawy o to, czy kolejna część udźwignie ciężar „jedynki” i frustracja, gdy okazuje się, że wytwórnia i reżyser chcieli wyłącznie zarobić na wiernych fanach. Znamy ten schemat nie od dziś, ale okazuje się czasem, że sequele nie są takie złe (o 10 najlepszych już pisałem), a nawet zdarza się, że czekamy na drugą część z zaciśniętymi kciukami, maślanymi oczami i reagujemy przyspieszonym biciem serca, gdy tylko wypowie się nazwę ukochanego filmu.