Pierwszy człowiek to mały krok dla kina, ale duży dla widzów zblazowanych blockbusterami
Pierwszy człowiek to opowieść o dążeniu człowieka do przełamywania barier. W roli głównej Ryan Gosling jako ambitny, acz wycofany Neil Armstrong.
OCENA
Wysłanie misji załogowej na księżyc to jedno z największych osiągnięć w historii ludzkości. 21 lipca 1969 roku Neil Armstrong postawił stopę na naturalnym satelicie Ziemi. Pierwszy człowiek to obraz, który oddaje hołd nie tylko jemu, ale też armii ludzi odpowiedzialnych za zaplecze tego przedsięwzięcia.
Pierwszy człowiek to film biograficzny, który zachwyca formą.
Za reżyserię odpowiada Damien Chazelle, który nakręcił wcześniej z Ryanem Goslingiem oskarowy La La Land. Pod względem realizacji widowisko stoi na bardzo wysokim poziomie. Wszystkie elementy są dopieszczone, wręcz wymuskane. Podczas seansu byłem równo pod wrażeniem gry aktorskiej, co efektów specjalne, pracy kamery i doboru nieoczywistych kadrów.
Pod kątem fabularnym film nie jest oczywiście w żadnym stopniu zaskakujący - przynajmniej dla osób, które w jakimkolwiek stopniu interesowały się misjami NASA. Josh Singer, przekładając tę historię na język kina, kilka elementów w historii głównego bohatera zmienił i uprościł, ale w gruncie rzeczy jest to adaptacja biografii Neila Armstronga pióra Jamesa R. Hansena.
Scenarzyście udało się wtłoczyć blisko dekadę z życia bohatera w dwugodzinne ramy.
W filmie obserwujemy wybrane urywki z życia głównego bohatera, poczynając od tragicznej śmierci jego córki, przez rozpoczęcie kariery jako astronauta, na misji Apollo 11 kończąc. Często kolejne sceny dzieli fabularnie kilka lat. Śledzimy wzloty i upadki. Pierwszy człowiek pokazuje też, jaki efekt praca pod tak silną presją miała na życie rodzinne Armstronga.
Nie czułem jednak ani przez chwilę, że Pierwszy człowiek idzie na skróty. Mozolnie doprowadził widzów do satysfakcjonującego finału. W momencie, gdy Ryan Gosling wypowiedział słynne słowa o małym kroku dla człowieka, ale dużym dla ludzkości, czułem ciarki. Były one efektem niezwykłej sekwencji filmowej, która pokazywała start z Ziemi i lądowanie na księżycu.
Myślałem, że Pierwszy człowiek zużył całe paliwo w połowie, ale mile się zaskoczyłem.
Podczas seansu byłem przekonany, że po świetnych scenach pokazującej wyprawę Gemini 8 - podczas której po raz pierwszy połączono dwa pojazdy na orbicie - film mnie już niczym nie zaskoczy. Ujęcia ukazujące start rakiety i późniejsze problemy techniczne wgniatały w fotel. Byłem na szczęście w błędzie, a Damien Chazelle zostawił sobie na koniec asa w rękawie.
Pierwsza wyprawa Armstronga w kosmos pokazana na ekranie skupiła się na pokazaniu poczucia klaustrofobii, które towarzyszyło astronautom. Ekranizacja misji Apollo 11 została nakręcona w zupełnie inny sposób. Po blisko dwóch godzinach obserwowania wąskich planów i zbliżeń, kamera wreszcie dała nieco oddechu, prezentując majestatyczny kosmos w pełnej krasie.
Pierwszy człowiek to świetna przeciwwaga dla blockbusterów science-fiction.
Zabierając na księżyc, sprowadza jednocześnie widzów na ziemię. Przypomina, że w naszym świecie loty w kosmos wyglądają zupełnie inaczej niż w fikcyjnym świecie Gwiezdnych wojen. Prawdziwi astronauci to nie są Strażnicy Galaktyki, a za każdym startem i lądowaniem stoi sztab ludzi. W dodatku każda udana misja okupiona jest serią porażek, łzami i krwią.
Sceny, podczas których razem z załogą patrzyliśmy w malutkie okienko, w którym było widać tylko czarną pustkę kosmosu, robiły większe wrażenie niż efekty specjalne pokazujące kosmos z najróżniejszych perspektyw w rozrywkowych filmach science-fiction. Zestawienie ich z obrazem malutkiej Ziemi widzianej z powierzchni księżyca tylko to potęgowały.
Pierwszy człowiek to jeden z tych filmów, które naprawdę warto obejrzeć w kinie IMAX.
Efekty specjalne w blockbusterach potrafią widza stłamsić i zmęczyć feerią barw i kolorów, a głośniki atakują kolejnymi wybuchami. Pierwszy człowiek jest dużo bardziej oszczędny w warstwie audiowizualnej, ale przez to w kulminacyjnym momencie piękne kadry - w akompaniamencie spokojnej muzyki lub wręcz głuchej ciszy - robią jeszcze lepsze wrażenie.
First Man to jednak jeden z niewielu filmów, na który polecałbym wykupić bilety z tyłu sali. W przypadku filmów Marvela często siadam w kinie IMAX w pierwszych rzędach, bo dzięki temu czuję, że jestem w samym centrum akcji. Damien Chazelle zdecydował się jednak na tak wiele zbliżeń na twarze bohaterów, że po pewnym czasie zaczęło być to męczące.
Nie sądzę też, by Pierwszy człowiek po latach był wspominany z takim samym namaszczeniem, co Odyseja kosmiczna.
Niewiele zabrakło, ale nie jest to bezsprzeczne arcydzieło. Niektóre sceny, zwłaszcza te z życia rodzinnego Armstronga, były przerysowane, generyczne. Nie to raczej film, który zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii kinematografii. To tylko - i aż - kolejna biografia wielkiego człowieka.
Mimo to zdecydowanie warto obejrzeć First Man, choćby ze względu na bijącą z ekranu pieczołowitość jego twórców, uderzające przywiązanie do detali i skupienie się w filmie o podboju kosmosu nie na efektach specjalnych, a na człowieku i jego roli jako odkrywcy.
Cieszy też, że Pierwszy człowiek nie wpycha widzom do gardła amerykańskiej flagi.
Damien Chazelle nie uprawia propagandy sukcesu, czego można byłoby się spodziewać. Jego film nie ucieka od wątpliwości i pokazuje, czym okupiony był sukces Amerykanów ścigających się w wyścigu do gwiazd z Sowietami. Ważny jest tu też poboczny wątek poddawania zasadności misji Apollo przez społeczeństwo.
Jeśli ktoś był zachwycony Interstellar albo Grawitacją, a Marsjanina chwalił za przywiązanie do zasad fizyki, nie powinien się nawet zastanawiać, tylko od razu lecieć po bilet na pierwszy seans. Pierwszy człowiek wchodzi na ekrany polskich kin już w ten piątek, 19 października 2018 roku.