Po obejrzeniu Eragona autentycznie napłynęły mi do oczu łzy. Czy były to łzy rozpaczy, bo film okazał się być na, jak zwykła mawiać moja nauczycielka matematyki, "poziomie kurzu na podłodze"? Niewątpliwie. Może żałowałem bezpowrotnie straconych złotówek? Z całą pewnością. Przede wszystkim jednak były to łzy autentycznej radości, że oto będę mógł napisać recenzję tak krytyczną, że co to bardziej wrażliwi czytelnicy przerwą lekturę w połowie i zgłoszą się w trybie pilnym do psychoanalityka. Jeśli masz zbyt wrażliwe uszy, ewentualnie obudziłeś się z szerokim bananem na twarzy - pożegnam Cię teraz po nowopolsku słynnym - spieprzaj dziadu!
Zanim jednak zacznę faktycznie tsunami krytyki - małe wyjaśnienie. Eragon to film na podstawie książki autorstwa Christophera Paoliniego. Bohater tytułowy podczas łowów odnajduje w cieszącym się złą sławą Kośćcu kamień, który okazuje się smoczym jajem. Treść powieści stanowią perypetie Eragona, skrzydlatej Saphiry i tajemniczego mentora, który bierze młodego Jeźdźca pod swe opiekuńcze skrzydła - Bromma. Tyle słowem wstępu.
Od czego by tu zacząć? Może od scenariusza. Książka, pomimo, że co poniektórzy malkontenci próbowali mi ją niezbyt skutecznie obrzydzić, spodobała mi się. Fakt - ci, którzy pieją na prawo i lewo o "następcy Władcy Pierścieni", sprawiając, że dziadunio Tolkien się w grobie przewraca, powinni nie opuszczać pokoi bez klamek, ale twór Paoliniego może się podobać. Ba - jak na 16-latka tekst wydaje się naprawdę dojrzały, choć momentami, niestety, dość płytki. Chwali się jednak, że Christopher próbował, choć wykreowany przezeń świat czerpie garściami z kanonów fantasy, stworzyć przynajmniej pozory jakiejś tam własnej inwencji. "Scenarzyści" (cudzysłów zamierzony) "filmu" (jak wyżej) ogołocili fabułę ze wszystkiego. Z opowieści o dorastaniu smoka, dojrzewaniu i rozwoju z pozoru normalnego chłopaka, pokonywaniu przeciwności losu i samodoskonalenia pozostała wielka, pozbawiona sensu wędrówka (fakt faktem, w tle przewijają się całkiem do rzeczy landszafciki, ale...). Nawet tym "pozorom" kazano spakować walizki i wynosić się gdzie pieprz rośnie (pozbawiając urgali rogów chociażby)
Saphira wraz z kolejnymi stronnicami powieści rosła, rozwijała swe talenty i moce. Tutaj - w momencie z ledwie podlotka staje się dorosłym osobnikiem. Jedynym, czego nie posiadła w tych kilku sekundach błyskawicznej przemiany jest umiejętność ziania ogniem. Sam Jeździec z dość głębokiej postaci, w której walczą przeciwstawne, równie sensowne racje, stał się głupim i naiwnym nastolatkiem. Spora w tym zasługa Eda Speleersa, aktora, który dotychczas spełniał się jedynie w szkolnych przedstawieniach. Odnoszę wrażenie, że w tej roli gorzej mogła wypaść tylko Agnieszka Frykowska po operacji zmiany płci. Ba - koszmarne wrażenie dodatkowo pogłębia bardziej nieboski, niż gra aktorska, dubbing. W rolę Eragona wcielił się Maciej Zakościelny (od razu mówię - słabo), zaś pod Saphirę głos podłożyła Joanna Brodzik (lepiej, ale i tak poniżej swoich możliwości). Zresztą, w ogóle niespecjalnie widzi się ją w takiej roli. Poszoł won na salę sądową, czy do innego Tomka!.
Nie mam pojęcia, jak też chciano zmieścić tak obszerną powieść w 104 (sic!) minutach, ale wydawało się to awykonalne i... w istocie - jest awykonalne. Całość sprawia naprawdę nieprzyjemne wrażenie. Film wykastrowano ze zbyt wielu sensownych wątków (tajemnicza przeszłość Bromma, próby sprzedaży kamienia-jaja, który notabene w filmie zupełnie nie przypomina maleńkiego klejnociku, którym być powinien, losy Eragona po spaleniu rodzinnego gospodarstwa), przez co całość jest płytka, jak kałuża po jesiennym deszczu i zupełnie nieinteresująca. Prawdziwą maestrię partactwa osiągnięto jednak przy pisaniu dialogów. Mniejsza, że film przypomina przebieżkę przez książkę na zasadzie "byle szybko na metę" - tak, jakby scenarzyści otwierali literacki oryginał co kilkanaście stron, zapisywali dwa zdania i z całości sklecili jakiegoś potworka. Ba - nie dałbym sobie głowy uciąć, czy tak właśnie nie było. Mniejsza, że najciekawsze wątki poszły do piachu, postaci straciły swą głębię - równie naiwnych i prostackich rozmów nie widziałem jeszcze chyba nigdzie [polecam Modę do Sukces, naprawdę kultowy serial - Volt.]. Palce same składają się do gwizdów.
Wróćmy na moment do dubbingu, który, podobnie jak cały film, prezentuje się nadzwyczaj słabo. Pomimo udziału Magdy M. i Kryminalnego - całą resztę polskiej obsady wzięto chyba z ulicy. Aktorzy zupełnie nie pasują do ról, w które przyszło im się wcielać. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na jedynego prawdziwego Artystę przez wielkie "A" (jest jeszcze Jeremy Irons, ale cii...) w oryginale - Johna Malkovicha (Galbatroix), którego talent zarzyna mówiący z wyjątkową emfazą partacz w wersji polskiej. Nóż i piła (III) się w kieszeni otwiera... Od samego początku, w chwili, gdy usłyszałem polską wersję chwyciło mnie takie zażenowanie, że już po pięciu minutach miałem nieprzepartą chęć wyjść z kina i trzasnąć drzwiami.
Obrazu całości dopełniają festyniarskie kostiumy (warto zwrócić uwagę na "wróżkę") i rekwizyty (podczas zbliżeń widoczna była odchodząca z czerwonego miecza Bromma farba!) oraz mocno średniawe efekty specjalne. Eragon nie wywołuje absolutnie żadnych emocji poza zażenowaniem i znużeniem. Ba - tej parodii filmu starano się nadać rozmach na wzór filmowej trylogii Jacksona. Mam szczerą nadzieję, choć, niestety, płonną, że oglądalność będzie naprawdę niska, a cała ekipa będzie musiała żebrać na chleb na ulicy. Wszystkim należą się zamaszyste kopy po, najwyraźniej, zbyt tłustych zadkach. Eragona nazwałbym filmem 3 "żet". Po obejrzeniu bowiem na usta cisną się słowa "żal", "żałość" i "żenada". Jeśli narzekałeś na "Kod daVinci" i "Harry'ego Pottera" - uznając je za synonimy kiepskich, kinowych ekranizacji książek, będziesz musiał zdecydowanie zmienić przykład. Prawda jest bowiem taka, że "Eragon" zostaje za nimi w tyle o kilka długości. A że na ten teatr idiotyzmu wydano ponoć... 100 milionów zielonych... Twórcy Driv3ra mogą spać spokojnie - filmowcy gorzej od nich wydali ogromne pieniądze.