REKLAMA

Chcą być jak Steven Spielberg, ale im nie wychodzi. Czego w kinie nie rozumieją polscy twórcy?

W czterech filmach o zacięciu autobiograficznym, które gościły na naszych ekranach w 2022 roku, kino odgrywa bardzo istotną rolę. Zagraniczne "Belfast" i "Fabelmanowie" należy zaliczyć do udanych, a wręcz wybitnych produkcji. Nad polskimi "Niewidzialną wojną" i "Zołzą" można co najwyżej ręce załamywać.

fabelmanowie kino filmy steven spielberg
REKLAMA

Przychodzi kino do psychologa, a psycholog diagnozuje je jako narcyza. Bo jak żadne inne medium karmi się samym sobą. Nie potrzebuje niczego więcej i może być swoim jedynym punktem odniesienia. Dlatego zakładając szaty samouwielbienia, zachwyca się własnymi cytatami i dusi śmiechem, słuchając wymyślonych przez siebie żartów. Kocha przeglądać się w lustrze, co chwilę się redefiniując, ale biada temu, kto źle zrozumie jego efemeryczne nastroje. Nie wierzycie?

Zobaczcie jak "Noc amerykańska" ironicznie odziera kino z jego magii, a potem sięgnijcie po "Cinema Paradiso", które z dziecięcą fascynacją rzeczoną magię przywraca. Mitotwórcza moc X muzy w "Bulwarze Zachodzącego Słońca" was przerazi, tylko po to, abyście mogli ją oklaskiwać w "Pewnego razu... w Hollywood". Kiedy "Piękny i zły" sprowadzi medium do bezwzględnego biznesu, w "Purpurowej róży z Kairu" stanie się ono manifestacją represjonowanych w rzeczywistości pragnień. "Fade to Black" uczyni z niego nośnik psychozy, ale "Bohater ostatniej akcji" nada mu formy katartycznej rozrywki. Dla tytułowego "Eda Wooda" może być kuglarską sztuczką, ale w "Disaster Artist" artystyczne ambicje Tommy'ego Wiseau zmieni w niczym niepoparte pretensje. Itede, itepe. Filmowcy spod różnych szerokości geograficznych portretują kino praktycznie od jego zarania, ale nikomu nie udało się jeszcze ujarzmić jego wymykającej się wszelkim kategoryzacjom natury.

REKLAMA

Kino w kinie w ramach kina

W 2022 roku w autotematycznym nurcie światowego kina swoją obecność mocno zaznaczył cykl (mniej lub bardziej) biograficznych produkcji, w których X muza odgrywa istotną rolę. W "Belfaście" (światowa premiera miała miejsce pod koniec 2021 roku, do Polski tytuł zawitał z kilkumiesięcznym opóźnieniem) Kenneth Branagh poprzez chłonącą ruchome obrazy wyobraźnię dziecka, spogląda na burzliwą rzeczywistość Irlandii lat 60., a w "Fabelmanach" porte-parole Stevena Spielberga patrzy na świat poprzez nieodłączną kamerę przy oku. W "Niewidzialnej wojnie" Patryk Vega pokazuje, jak zyskuje koronę "króla box-office'u", a w "Zołzie" Ilona Łepkowska rozprawia się z demonami symbolizowanymi wytworami jej wyobraźni.

Niby wszystko się zgadza. Wystarczy podstawowa znajomość matematyki, aby znaleźć wspólny mianownik wymienionych filmów. Dlaczego więc podczas gdy "Belfast" i "Fabelmanowie" są wychwalani pod niebiosa i wpisywane na listy must-see, "Niewidzialna wojna" i "Zołza" w najgorszym wypadku są wyśmiewane, a w najlepszym - ignorowane? Pomijając wiele innych problemów polskich produkcji, różnica tkwi w podejściu do kina. Bo w tych pierwszych tytułach medium staje się wehikułem magicznym, a w tych drugich - zostaje uprzedmiotowione.

Zagraniczni filmowcy robią kinu dobrze

W "Belfaście" Kenneth Branagh rezygnuje z kolorowych zdjęć na rzecz monochromatyzmu. Z jednej strony to oczywiście zabieg dystansujący nas do przedstawianych wydarzeń, z drugiej pozwala reżyserowi operować na poziomie magii kina klasycznego. Bo to o nią w tym wypadku chodzi. Dla młodziutkiego umysłu Buddy'ego staje się filtrem otaczającej rzeczywistości. Dlatego patrząc oczami bohatera na taniec rodziców w musicalowej wstawce, postrzegamy ich niczym największe gwiazdy wielkiego ekranu. Kino staje się tu tak formą eskapizmu, co źródłem wiedzy o świecie i katalizatorem emocji.

Belfast

W "Fabelmanach" kino zaczyna się jako źródło traumy, aby zaraz przemienić się w nośnik obsesji. U kilkuletniego Sammy'ego widziany w filmie wypadek powoduje zaburzenia snu. Główny bohater musi go odtworzyć w chałupniczych warunkach, co daje początek fascynacji kreacyjną funkcją X muzy. Nie rozstając się z kamerą protagonista odkrywa płynącą z niej moc manipulowania emocjami - początkowo wykorzystuje ją nieporadnie, ale w końcu udaje mu się tę trudną sztukę opanować do perfekcji. Oczywiście z kilkoma nieprzewidzianymi wypadkami po drodze, bo Steven Spielberg nie robi tu z siebie geniusza, który jakby dostał odpowiednie pieniądze, to jako nastolatek mógłby zrealizować "Szczęki", czy "Szeregowca Ryana". Ten film to po prostu kronika wydarzeń rzutujących na całą twórczość reżysera, sklejonych ze sobą miłością do X muzy.

Kino u Stevena Spielberga tak niszczy, jak naprawia. Jest tak brzydką prawdą, jak pięknym kłamstwem. Staje się tak wartym ścigania marzeniem, jak powodem samotności. Swoją potęgę manifestuje w majestatycznej, aż podszytej przecież ironią postaci Johna Forda. Ta pokora wobec X muzy charakteryzuje i "Belfast" i "Fabelmanów". Zagraniczni twórcy chylą przed medium czoła, składają mu hołd, oddają lenno, płacą myto za swój sukces. Takiego podejścia nie znajdziemy jednak ani u Patryka Vegi, ani u Ilony Łepkowskiej.

Fabelmanowie

Polscy filmowcy robią kinu źle

Idąc tropem obnażania mrocznych kulisów funkcjonowania świata, Patryk Vega postanowił w "Niewidzialnej wojnie" pokazać nam całą prawdę o sobie. Przeprowadza nas przez swoje życie, jak zwykle w głębokim poważaniu mając inteligencję widza. Do tego się już przyzwyczailiśmy. Najgorsze jest w tym filmie to, że reżyser bierze kino do ręki niczym młotek, śrubokręt i wiertarkę głośną jak u sąsiada za ścianą o siódmej rano w sobotę, aby postawić sobie łuk triumfalny.

Niewidzialna wojna

W "Niewidzialnej wojnie" kino jest materiałem brązującym Patryka Vegę. Nie ma tu skruchy wobec medium - jest pycha. Bo kiedy komisja rekrutacyjna szkoły filmowej pyta głównego bohatera, czy widział "Jajo węża" Ingmara Bergmana, on odpowiada, że zna produkcje, o jakich członkom szanownej komisji nawet się nie śniło. Jak wynika z fabuły, wy też je znacie, gdyż chodzi o "2001: Odyseję kosmiczną", czy "Pulp Fiction". Gdy protagonista usłyszy, jak to jeszcze się nie narodził ktoś, kto potrafiłby przewidzieć nastroje widowni, "ja będę pierwszy" - deklaruje. A potem, jak twierdzi z bożą pomocą, udaje mu się zrobić kilka kasowych hitów. X muza okazuje się więc przekaźnikiem, środkiem do celu, jest wykorzystywana. A takiego podejścia medium nie lubi, dlatego tytuł bardzo szybko zszedł z kinowych afiszy.

Podejście do kina (a właściwie telewizji, ale mówimy o jednym medium) w "Zołzie" jest nieco lepsze niż w "Niewidzialnej wojnie". X muza może być tutaj odczytywana jako środek terapeutyczny. Głównej bohaterce, będącej odpowiednikiem Ilony Łepkowskiej, objawiają się stworzone przez nią postacie. Krytykują jej zachowanie, przez co protagonistka zaczyna powstrzymywać swoje autorytarne zapędy. Problem w tym, że Anna Sobańska cały czas postrzega siebie przez pryzmat własnego sukcesu. Ona jest jego zapatrzoną w siebie ofiarą.

REKLAMA
Zołza

X muza ma w "Zołzie" co prawda moc sprawczą, ale jednocześnie poddane jest woli innych. Tak jak w "Niewidzialnej wojnie" staje się możliwym do obliczenia równaniem. Patryk Vega i Ilona Łepkowska spoglądają na nie z góry. Nawet jeśli medium zdarza się kochać taki cynizm, to musi on być podszyty miłością. A tego u polskich twórców zabrakło.

Wypada im tym samym życzyć więcej pokory na przyszłość. Bo skoro Steven Spielberg i Kenneth Branagh mogli schować Oscary do kieszeni i uklęknąć, to oni powinni się swoją dumą podetrzeć i ucałować kinu stopy.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA