„Czarny poniedziałek” to ciągle jedna z najzabawniejszych serialowych komedii, choć żarty bywają ostre
W zeszłym roku „Czarny poniedziałek” przeszedł niemalże bez echa i najwyższy czas to zmienić.
W premierowej serii „Czarny poniedziałek” opowiadał o krachu na giełdzie, który miał miejsce 19 października 1987 roku. Cały sezon miał pokazać jak do załamania doszło. Finałem był właśnie Czarny poniedziałek, jak nazwano ten dzień, w którym nowojorska giełda zanotowała 22-procentową stratę. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą.
„Czarny poniedziałek” szydził ze świata finansjery. Z tego całego blichtru i splendoru, jaki towarzyszy naprawdę wielkim pieniądzom. Wszyscy bohaterowie byli przynajmniej dwulicowi lub podli, ich motywacjami kierowała ambicja - albo po prostu chęć gwałtownego wzbogacenia. Najbardziej chyba ujęło mnie w niej, że absolutnie bezpretensjonalny humor łączył się z giełdowymi dramatami, a tematy społeczne i rasowe były częścią opowieści tak wprawnie wplecioną, że - nawet jeśli jechały po bandzie – to pasowały do niej.
Bo „Czarny poniedziałek”, podobnie jak „South Park” czy dawniej „Monty Python”, śmieje się ze wszystkiego.
Nie ma tu tematów tabu, nie ma (albo do końca drugiego sezonu nie będzie) grupy społecznej, która nie zostałaby przynajmniej raz obrażona lub zwulgaryzowana. Doskonałą wiadomością dla fanów niepoprawnego humoru będzie to, że 2. sezon, chociaż odrobinę słabszy od pierwszego, również z nikim się nie cacka.
2. seria, chociaż już za połową, ujawniła swoje największe problemy, a te są natury fabularnej. Trochę za mało tu wspólnych wątków postaci, które pokazano na początku i nie do końca wiadomo, do czego zmierza ich drastyczne rozdzielenie. Przez to fabuła rozwleka się, brakuje jej jasnego kierunku. Na tym cierpi dynamika, cierpi też satyra na świat finansowej arystokracji, która była wyróżnikiem serialu.
Na szczęście wszystko inne jest niemal idealne.
To pierwszy serial, który bierze nostalgię za latami 80. i robi to w taki sposób, że nie zgrzytnąłem zębami ani razu (a pod koniec 3. odcinka 2. sezonu poleciał utwór The Beach Boys pt. Kokomo, co powinno zasugerować wam styl serialu). Są tu elementy sugerujące, że tytuł bywa samoświadomy, ale eksploatuje ten sposób opowiadania tak, że jest to po prostu zabawne, chociaż i w kinie, i w serialach jest ostatnio za dużo łamania czwartej ściany i metatekstowych komentarzy.
Jeśli do czegoś miałbym porównać „Czarny poniedziałek”, to byłby to miks „South Parku” z „Wilkiem z Wall Street”. Jest bowiem w nim młodzieńcza przekora i bezczelność w krytyce kapitalizmu w jego najczystszej i najbrutalniejszej postaci. Twórcy nie cofną się naprawdę przed niczym, aby wyśmiać ludzkie przywary. Wielkie marki (choćby Lehman Brothers) są pokazywane tak ostro, że trudno uwierzyć w to, co widzimy na ekranie, a żarty są tak toaletowe, że balansują na granicy niesmaku i żenady. I często ją przekraczają.
„Czarny poniedziałek” to serial tylko dla tych, którzy nie boją się ostrego jak brzytwa humoru i ciętej satyry, ale też dla tych, którzy mają ochotę trochę się rozweselić. Czasem nawet taka trochę głupkowata rozrywka jest potrzebna.