Biblioteka HBO Max ulegnie potężnej modernizacji. Wydarzy się to już za moment, gdy tylko serwis zostanie przekształcony w - tak po prostu - Max. Warner obiecuje ponad dwukrotnie większą ofertę, czego nie możemy się już doczekać. Póki co jednak wyławiamy obecne tam już perły, które trzeba znać. W ten weekend chcemy zwrócić waszą uwagę na jeden z najlepszych filmów, jakie tam znajdziecie: „Nić widmo” Paula Thomasa Andersona. To produkcja, która - podobnie jak większość obrazów tego wybitnego reżysera - na siebie nie zarobiła, w Polsce przeszła bez echa, a przecież spadły na nią zachwyty widowni i krytyki. Nie wspominając o sześciu nominacjach do Oscarów.
Paul Thomas Anderson to powszechnie ceniony reżyser i scenarzysta. Niektóre jego filmy jestem skłonny określać mianem wybitnych - i nie jestem w tym osamotniony - a jednak zdecydowana większość z nich poniosła sromotną klęskę w box office. Bodaj jedynie „Boogie Nights” i „Aż poleje się krew” to produkcje, które sporo zarobiły. Zachwyty tych, którzy widzieli pozostałe tytuły (czy to widzów, czy krytyków) oraz liczne nominacje do Oscarów jakoś nie przełożyły się na finansowy sukces.
A może jednak prawdziwa sztuka rzeczywiście obroni się sama? Mimo licznych porażek, Anderson konsekwentnie realizuje kolejne cuda i bez problemu znajduje na nie finansowanie. Jasne, zazwyczaj nie są to drogie produkcje, więc i straty nie są bolesne - z kolei pochwalne recenzje i nominacje do nagród mogą mieć ogromną wartość dla studia. Streaming i nośniki cyfrowe mogą potem zapewnić kolejny zastrzyk gotówki. Inna sprawa, że gość uważany za jednego z najlepszych filmowców stulecia raczej nie powinien narzekać na brak funduszy. Na całe szczęście.
A skoro o streamingu mowa - pamiętajcie, by zawsze odpalić sobie któryś z filmów Andersona, gdy tylko trafi do jednej z ofert. Po pierwsze dlatego, że na to zasługuje. Po drugie dlatego, że nie będziecie żałować.
HBO Max: co obejrzeć w weekend? Nić widmo to arcydzieło
Dlaczego warto obejrzeć „Nić widmo”? Zacznijmy od tego, że jest to ostatni film Daniela Day-Lewisa: zdobywcy trzech Oscarów (przy sześciu nominacjach) w kategorii najlepszy aktor pierwszoplanowy. Żaden inny aktor nie może się pochwalić trzykrotnym zwycięstwem - nie bez powodu mówi się jednak, że Day-Lewis to najlepszy aktor świata. Jest to, rzecz jasna, przesada - nie sposób wskazać jednego najzdolniejszego artysty spośród tysięcy innych zdolnych, nie da się jednak ukryć, że kreacje Brytyjczyka każdorazowo wywoływały zachwyt publiczności i dziennikarzy. W roli Reynoldsa Woodcocka jest równie wspaniały, co zawsze, o ile nie wspanialszy. Zresztą, kreacje Lesley Manville i Vicky Krieps zasługują na nie mniej uwagi.
Dalej: opowieść. Anderson pisze fenomenalne, piękne, poruszające, nieoczywiste i unikające klisz scenariusze. Tak jest i tym razem. W gruncie rzeczy jest bardzo prosta. Reynolds Woodcock to projektant mody - artysta, perfekcjonista. Tworzy suknie dla przedstawicielek wyższych sfer, w tym członkiń rodziny królewskiej. Ale gdy w jego skrupulatnie zaplanowanym życiu pojawi się Alma, wiele ulegnie zmianie. Brzmi wtórnie i banalnie, prawda? Rzecz w tym, że z tego prościutkiego streszczenia wyrasta intrygująca i przewrotna opowieść o ludziach trudnych, toksycznych i nieoczywistych; o miłości szczerej i bolesnej. Niekończąca się wojna woli. Obraz gry: zmysłowej i psychologicznej. Jedyny w swoim rodzaju. Nie spodziewajcie się love story z tradycyjną kulminacją.
Polecamy więcej filmów i seriali w Spider's Web:
O atrakcjach audiowizualnych nie wspominam - styl Andersona, który sam odpowiada za zdjęcia, jest niesamowity, dynamiczny, czerpiący z klasyków; skupiony na zmysłowej fizyczności. Bo właśnie o nią tu chodzi (no, nie tylko - są tu jeszcze choćby zatruwająca bez końca toksyczna męskość, miłosna zemsta, same perełki). Pal licho klasyczną opowieść w trzech aktach: to nieokreślona czasowo podróż, dla której finał nie ma znaczenia. Oczywiście, w czasie seansu emocje rosną, a bardziej ukryta treść filmu absorbuje, buduje napięcie, które wreszcie znajduje swoje ujście. Na moment. Zgadza się: to Anderson, który uwielbia grać widzom na nosie. Tym razem jednak wygrał na nim arcydzieło. W specyficznej, często niewygodnej czy odpychającej, ale niezmiennie fascynującej tonacji. Pozwólcie się zaskoczyć i wytrącić z równowagi - a później się zakochajcie.
Do zobaczenia tutaj.