„Mały Zgon” Juliusza Machulskiego już dzisiaj na Canal+. Reżyser opowiada nam o powstawaniu serialu i swoim stosunku do polskich komedii
Juliusz Machulski to postać, której nie trzeba przedstawiać żadnym fanom polskiego kina. Mistrz komedii w rozmowie z portalem Rozrywka.Blog opowiedział o pracach nad swoim nowym serialem i wspólnym tworzeniu „Małego Zgonu” z nowym pokoleniem twórców. Zdradził także, czy jego zdaniem polska komedia jest w kryzysie.
Juliusz Machulski opowiada nam o pracach nad serialem „Mały Zgon”, swoich kultowych filmach i kryzysie polskiej komedii:
Przed premierą „Małego Zgonu” dużo mówi się o tym, że to serial Juliusza Machulskiego. Ale jednocześnie wiadomo, że autorami scenariusza są Piotr Domalewski, Filip Syczyński i Maciej Kawalski. Ostatni dwaj kręcili też odcinki. Chciałbym więc zapytać na początek, ile jest Juliusza Machulskiego w „Małym Zgonie”?
Juliusz Machulski: Pomysł na ten serial nie był mój. Wpadł na niego Łukasz Żukowski, ale Canal+ to właśnie mnie zdecydował się powierzyć rozwinięcie projektu „Mały Zgon”. My jako Studio Filmowe „Zebra” mieliśmy za zadanie przygotować scenariusz i potem zająć się produkcją odcinków. Wojciech Danowski, szef produkcji „Zebry”, wyszukał tych młodych scenarzystów. Po dwóch-trzech spotkaniach zrozumiałem, że Filip, Maciek i Piotr to właściwi ludzie do tego zadania.
Jak produkcja „Małego Zgonu” przebiegała w kolejnych etapach?
Z czasem zaczęliśmy spotykać się coraz częściej. Już na etapie tworzenia scenariusza dodawałem swoje pomysły, a oni je rozwijali. Mój duch jest więc jako jeden z czterech obecny w tym tekście. Czasem oni przerabiali moje propozycje na jakieś fajne sceny, a innym razem ja dodawałem coś do ich pomysłów. Była to bardzo pozytywna i aktywna współpraca. Natomiast trzeba też zdawać sobie sprawę, że gdy potem pokazywaliśmy nasze scenariusze Canal + to jego szefowie też mieli swoje uwagi. Najprzyjemniej było słuchać, co im się spodobało, ale pewne rzeczy musieliśmy nieco zmieniać. Na szczęście młodzi scenarzyści radzili sobie z tym zadaniem zdumiewająco szybko.
A obowiązki reżyserskie również od początku miały być podzielone między pana a wspomnianych twórców?
Oryginalnie zostałem poproszony, żeby zrobić całość sezonu. Wiedziałem jednak, że to może się nie udać. A poza tym od początku wydawało się, że sprawiedliwiej będzie podzielić się reżyserią odcinków. Według pierwotnego planu ja miałem zrobić cztery odcinki, a każdy z nich po dwa. Potem Piotrek Domalewski odszedł do swojego indywidualnego projektu, więc ostatecznie ja zrobiłem pięć odcinków, Maciek trzy, a Filip dwa. Canal+ ze swojej strony poprosił, żebym to ja zrealizował trzy pierwsze i dwa ostatnie. Chcieli, żebym otworzył i zamknął całą historię. Co oczywiście nie oznacza, że nie bywałem na planie odcinków realizowanych przez Filipa i Maćka. Czasem z powodu wygody produkcyjno-logistycznej robiliśmy też za siebie różne sceny lub ujęcia.
To była bardziej partnerska współpraca czy jednak zdarzały się momenty, gdzie musiał pan wkroczyć i coś poprawić?
Dla Maćka i Filipa to było olbrzymie wyzwanie. Jak to się mówi „wysoki koń” i na tyle dali sobie radę, że z niego nie spadli. Jako współreżyser i producent kreatywny byłem zobowiązany do bardzo częstego bycia na planie. Czasem trzeba było coś a vista wymyślić, a za mną stoi 40 lat doświadczenia. Znam także pewne realizatorskie skróty, które pozwalają nie tracić niezbędnego czasu.
Nie sposób jednak ukrywać, że wielu widzów skusi przed ekrany telewizorów właśnie pana nazwisko.
Chcę wyraźnie powiedzieć, że „Mały Zgon” jest tak samo mój, jak i Filipa, Maćka czy Piotra. Mieli naprawdę wiele wspaniałych scenariuszowych pomysłów inaczej dzisiaj byśmy nie rozmawiali. A wiedziałem, że to nie będzie łatwa sprawa. Czekał nas prawie rok zdjęć w licznych obiektach i różnych warunkach, również zimowych. To dzięki świetnemu scenariuszowi tak chętnie się w całą sprawę zaangażowałem. Oczywiście to do mnie należały ostateczne decyzje. Canal+ powierzył mi też decyzję w sprawie końcowego montażu. Dlatego choć dawałem Maćkowi i Filipowi szansę zrobienia pierwszej układki montażowej, to finalnie przeważał mój wybór. To była absolutnie praca zespołowa, ale przy tak olbrzymim projekcie tylko jedna osoba musi podejmować decyzje. Dlatego mogę powiedzieć, że wszystko, co się udało, jest wspólne, a to, co nie wyszło, spada na mnie.
Wspomniał pan o dodawanych przez siebie pomysłach. Jestem ciekaw, jakie konkretnie decyzje realizacyjne były pańskie?
Zamiana ile się da scen napisanych na noc (np. scena ucieczki rodziny) w sceny dzienne. Zrezygnowanie z deszczu w bardzo trudnej realizacyjnie scenie finałowej strzelaniny. Zmiana miejsca pobytu Vaclava z jachtu na pałac. A także dopisanie wielu scen wszystkich pogrzebów których w scenariuszu nie było. Było też wiele zmian wynikających z pracy nad scenariuszem już w trakcie kręcenia ale nie ma tu miejsca, żeby je szczegółowo opisać. Nowe sceny, nowe dialogi, dodatkowe postaci.
Zwykle to młodych twórców pyta się o ich odbiór pracy z mistrzem. A co dla Pana było najbardziej inspirujące w tej współpracy?
Najciekawsze były te ich scenariuszowe pomysły, które szły w poprzek schematycznych serialowych rozwiązań. W „Małym Zgonie” pojawia się mafia, ale czeska nie rosyjska. Kilerem na zlecenie nie jest Amerykanin czy Rosjanin, a Fin. Wjazd ciężarówki pełnej płonących narkotyków w kościół, to była scena, jakiej jeszcze nie widziałem. I dlatego bardzo chciałem ją nakręcić. Podobnie inspirujących fragmentów było więcej. Wspomniałem wcześniej, o 40 latach pracy, które pozwalały mi czasem pomagać Filipowi i Maćkowi. To doświadczenie jest czymś nie do przecenienia. Oni mieli czasem zbyt szczegółową scenariuszową „nadwiedzę” która w czasie realizacji może przeszkadzać.
Było coś, co w ich podejściu do pracy pana zaskoczyło?
Pewne rzeczy wynikają z różnic pokoleniowych. Filmowcy nie są obecnie ograniczeni ilością taśmy filmowej, która był droga i pozwalała na kręcenie dwóch, maksymalnie trzech dubli . Dziś rodzi się pokusa robienia większej liczby dubli niż potrzeba. Często wynika to z braku pewności, czy ta wersja już jest OK. Młodzi reżyserzy często skupiali się na zbędnych szczegółach. Nie zawsze myśleli sceną, a co dopiero sekwencją, tylko pojedynczymi ujęciami. Było to dla mnie nieco dziwne. Czasami cyzelowali ujęcie, żeby było „doskonałe”. Dlatego zdarzało mi się wkraczać i mówić: „Wystarczy. Już to mamy. Początek ujęcia weźmiesz z poprzedniego dubla a z pierwszego koniec. Montaż zrobi resztę”.
Przed obejrzeniem pierwszych trzech odcinków „Małego Zgonu” nie spodziewałem się, szczerze mówiąc, że tak znacząca część serialu będzie bliższa kinu sensacyjnemu niż komedii.
„Mały Zgon” to jednak przede wszystkim kryminał. Widać to było już w scenariuszu. Ale w całej tej historii nie brakuje oczywiście elementów komediowych, czy ironicznych, dlatego Canal+ zgłosił się właśnie do mnie. „Kiler” był czymś dokładnie odwrotnym – komedią z elementami kryminalnymi. Powiedziałbym, że nasz serial jest z tego powodu bliższy „Vabankom”.
W jaki sposób starali się państwo w skuteczny sposób połączyć elementy humorystyczne z bardziej krwawymi scenami?
Komizm nie zawsze musi być oczywisty. Czasem coś jest trochę śmieszne, a trochę straszne. W innych przypadkach dochodzi do tego absurdalność sytuacji. Dla mnie jest czymś zabawnym, gdy całe miasto jest na haju, bo ciężarówka z płonącym haszyszem wjechała w kościół. Albo gdy pochodzący z Finlandii kiler – świetny fiński aktor Pekka Strang - musi używać translatora, który przekłada jego słowa na polski niepowtarzalnym głosem Krystyny Czubówny. Starałem się szukać humoru właśnie w takich zderzeniach oraz postaciach drugiego planu. Dwóch goryli szefa organizacji przestępczej czy matka-alkoholiczka, skorumpowany policjant, to na papierze nie były postacie aż tak zabawne. Dopiero w wykonaniu Anny Seniuk, Mirka Haniszewskiego czy Bartka Nowosielskiego i Rafała Iwaniuka nabrały ducha i ciała. Są tu elementy groteski i pewnej umowności, które mogą bawić bardziej niż typowa komedia w starym stylu.
Piotr Grabowski wcielający się w „Małym Zgonie” w podwójną rolę identycznych z wyglądu bohaterów opowiedział mi o tym, jak bardzo otrzymane od pana zaufanie zachęciło go do podejmowania większego ryzyka. A co było najtrudniejsze w przedstawieniu sobowtórów z punktu widzenia reżysera?
Piotr już na etapie castingu okazał się najbardziej przekonującym ze wszystkich kandydatów. Od początku czułem, że on wie, jak to grać. Aktor jeśli jest trafnie obsadzony, po kilku dniach zdjęć wie więcej o postaci, niż scenarzysta czy reżyser. Moim najważniejszym zadaniem było więc obserwować go i nie przeszkadzać. Piotr bardzo mocno wszedł w rolę i wyszukiwał z czasem kolejne smaczki w swojej postaci. To normalne, że przy 10-godzinnym serialu część rzeczy poprawia się dopiero na planie. A ponieważ propozycje Piotra zgadzały się z moim widzeniem obu bohaterów, to poszedłem za nim i zostawiłem mu większą niż zwykle swobodę. Także wspaniale mi się z nim pracowało, choć spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Aktorom łatwiej było zaufać panu niż początkujących twórcom?
Powierzono mi funkcję producenta kreatywnego również po to, żeby rozpędzić całą historię i nadać kierunek rozwoju postaci tej opowieści. Miałem już trochę doświadczenia z kręceniem z sobowtórami, bo w „Kilerach” i „AmbaSSadzie” akcja opera się na dwóch facetach, którzy są identycznie a jednak inni. Przy decyzjach obsadowych „Małego Zgonu” starałem się zresztą cały czas polegać na swojej intuicji i tu nie zawsze zgadzaliśmy się z Maćkiem czy Filipem. Tłumaczyłem im „To nie ważne jest czy to moje zdanie czy twoje. Najważniejsze, żeby było dobre dla serialu.” Finalna wersja „Małego Zgonu” udowodniła, że serial jest obsadzony bez pudła. Co do pracy z aktorami na planie: Młodym reżyserom wydaje się często, że ich obowiązkiem jest kierowanie każdym gestem i słowem aktora. Dlatego dają im strasznie dużo uwag przed ujęciem, co jest nieco stratą czasu, bo, jak już mówiliśmy, dobrze obsadzony aktor wie co ma robić i po trzecim zdaniu monologu reżysera przestaje go słuchać.
W moich rozmowach z Filipem Syczyńskim, Maciejem Kawalskim i obsadą „Małego Zgonu” często przewijał się temat kryzysu polskiej komedii. Pan też dostrzega podobne zjawisko?
Zależy też, co bierzemy pod uwagę. Bywają polskie komedie, których widownia sięga milionów. Trudno mówić więc o problemach z popularnością. Od zawsze staram się oglądać jak najwięcej polskich filmów. Nie odczuwam wrażenia, że mamy obecnie jakiś kryzys komedii. W tym sensie, że jest to kryzys który mieliśmy od zawsze, więc nie odczuwam, żeby się pogłębił. Komedia nigdy w Polsce nie była wiodącym gatunkiem filmowym. Oczywiście nie brakowało nazwisk wielkich reżyserów jak Stanisław Bareja, Tadeusz Chmielewski czy Sylwester Chęciński, którzy potrafili komedie robić. Ale w zestawieniu z większością produkowanych w Polsce filmów to były efemerydy. Oczywiście, bywają dziś polskie produkcje nazywane komediami, ale tej nazwie najczęściej komediowość się kończy. Przynajmniej w mojej opinii.
W rozmowach na temat rozwoju polskiej komedii, często z rozrzewnieniem wspomina się pana kultowe produkcje z lat 90. i początku XXI wieku. Ma pan wrażenie, że filmy robione później nie zostały w odpowiedni sposób docenione?
Nie ma na tym świecie reżysera, który zawsze robiłby arcydzieła i każdy jego następny film byłby lepszy od poprzedniego. Ja też nie jestem ten sam, co 40 lat temu. Czasem pomysł jest bardziej nośny, czasem mniej. Bywa, że aktor doda coś niesamowitego od siebie lub zmieniająca się rzeczywistość sprawi, że dana historia stanie się bardziej aktualna i wciągająca. Moje różne filmy miewają zupełnie inny zasięg i widownię. Wiem, że „Ile waży koń trojański?” ma przede wszystkim bardzo wierne kinomanki. „Kołysanka” to z kolei jeden z moich ulubionych filmów, który w necie ma swój fanklub. Z mojego ostatniego filmu, „Volty” jestem bardzo zadowolony, choć to prosta historia o oszukanym oszuście. Nie nazwałbym tego opowieścią chwytającą za serce. Wiedziałem natomiast, że to lepsza historia niż „AmbaSSada”, która jest o mojej miłości do Warszawy. Miałem taką samoświadomość zawsze. Wiedziałem, że pomysł na film „Vinci” jest mocniejszy niż na „Superprodukcję”, ale „Superprodukcję” też chciałem bardzo nakręcić.
A jest jakaś produkcja, której po czasie pan żałuje?
Niektóre filmy robi się z potrzeby serca, inne z powodów finansowych, a bywają też projekty robione po to, żeby nie wyjść z wprawy. Może nie zrobiłem wszystkich filmów, które bardzo chciałem, ale na pewno te, które zrobiłem, bardzo chciałem zrobić. Stworzenie pełnometrażowego filmu to wielki wysiłek, który wykańcza psychicznie i fizycznie. Nie potrafiłbym wejść w projekt, w który głęboko nie wierzę.
Ma pan wrażenie, że widownia filmów rozrywkowych zmieniła się w ciągu ostatnich dwóch dekad? A może to bardziej chodzi o podejście do nich?
To dobrze, że czasy się zmieniają. W ogóle nie tęsknię za tym, co było dawniej. Natomiast sam mam wrażenie, że kiedy jako reżyser byłem w wieku przeciętnego widza – przed trzydziestką – to być może lepiej odczytywałem potrzeby większej widowni. Chociaż i wtedy, i teraz robię filmy, które przede wszystkim mnie interesują. Moim zdaniem to błąd, że niektórzy producenci próbują się podlizywać tzw. młodym widzom. Wydaje im się, że dzięki temu oni masowo pójdą do kin. A widz bez względu na wiek lubi być przede wszystkim zaskakiwany. I sam nie wie, jaki film chce oglądać, dopóki go nie zobaczy.
Wróćmy jeszcze na sam koniec do „Małego Zgonu”. Nie brakuje tu mocnych scen czy dialogów. Obecna telewizja daje pod tym względem większą wolność twórczą?
Tendencja jest ogólnoświatowa. Zasada jest taka, że w płatnej telewizji i VOD można sobie pozwolić na więcej. Bo to widz wybiera jakie kanały i programy chce oglądać. W ten sposób narodziły się seriale premium, które można znaleźć na Netfliksie, HBO czy właśnie Canal+. One są bardziej politycznie niepoprawne. Nie wyobrażam sobie, żeby „Mały Zgon” mógłby być nadawany o 19:00 w TVP. Otrzymana od Canal+ wolność od poprawności również zachęciła mnie do wzięcia udziału w projekcie. Robiliśmy go z taką samą uwagą i pieczołowitością jak kręci film fabularny dla kin. A ponieważ była to 10 godzinna opowieść potrzebowaliśmy wspólnego spójnika dla wszystkich odcinków. Został nim operator Paweł Dyllus, który ma olbrzymi wkład w wygląd „Małego Zgonu”. Tak na poziomie historii, jak i zdjęć powiedzieliśmy sobie, że nie chcemy żadnych telewizyjno-obyczajowych uproszczeń. To było trudne, ale na szczęście się udało.
* Zdjęcie tytułowe: Bartosz Mrozowski / Canal+