Netflix nie próżnuje i w 2018 roku planuje dostarczyć aż 600 kolejnych oryginalnych produkcji. Część z nich to powstałe w Europie dzieła nieanglojęzyczne, w tym również jeden po polsku. To może być przyszłość platformy, która w ciągu ostatnich tygodni udostępniła już widzom kilka europejskich seriali.
W grudniu polscy abonenci giganta VOD mogli cieszyć się rewelacyjnymi produkcjami z Niemiec (Dark) czy Hiszpanii (Dom z papieru, 2. sezon Telefonistek). Na początku nowego roku w ofercie serwisu znalazły się także francuskie seriale o seryjnych mordercach – Modliszka oraz Lód.
To i tak niewiele w porównaniu ze wszystkimi oryginalnymi dziełami Netfliksa, ale obecność europejskich, nieanglojęzycznych produkcji zaczyna być co raz bardziej widoczna.
Autorskie seriale ze Starego Kontynentu to bynajmniej nie nowość w katalogu giganta VOD. Netflix już w 2012 roku współprodukował norweski serial Lilyhammer, a przez następne lata angażował się we współpracę z brytyjskimi stacjami i wytwórniami. Z czasem dla zagranicznych abonentów udostępniono seriale po francusku, włosku czy niemiecku. Znakomity międzynarodowy odbiór wspomnianego Dark czy Suburry zaowocowały informacjami nie tylko o kontynuacji kilku produkcji, ale także zapowiedzią nowych. W zeszłym roku dowiedzieliśmy się, że platforma zainwestuje w europejskie produkcje blisko dwa miliardy dolarów. Trudno o lepszy dowód na to, jak cenny dla Netfliksa jest tutejszy rynek.
Już teraz abonenci serwisu mogą oglądać najnowszą brytyjską koprodukcję – The End of the F***ing World. W tym roku do biblioteki VOD trafi także drugi serial niemiecki – Dogs of Berlin, ilustrujący pracę detektywów ze stolicy kraju. Ponadto Netflix zaserwuje swoim widzom dwie pozycje z zupełnie nowych rynków. Szwedzki Quicksand opowie o nastolatce oskarżonej o masowe morderstwo rówieśników. Z kolei The Rain to produkcja z Danii, w której dwójka głównych bohaterów musi przetrwać w świecie opustoszałym w wyniku epidemii wirusa.
Swojego Netflix Original doczekają się także Polacy.
We wrześniu ogłoszono, że Netflix zlecił reżyserię ośmioodcinkowego serialu Agnieszce Holland i Kasi Adamik. Lada chwila mają ruszyć zdjęcia do produkcji, której akcja toczy się w alternatywnej rzeczywistości. W latach dwutysięcznych PRL ma się równie dobrze co kiedyś. Wszystko w wyniku tajnego spisku, który pozwolił na utrzymanie żelaznej kurtyny i zimnowojennego porządku. Przedstawione wydarzenia mają odpowiadać na pytania o cenę ludzkiej wolności i spokoju, a całość ma czerpać z kilku gatunków filmowych.
Według Kasi Adamik obsada ma się składać w 95 proc. z Polaków – zarówno znanych aktorów, jak i debiutantów. Kilku obcokrajowców znalazło się także w ekipie wykonawczej; produkcją zajmą się Frank Marshall (Indiana Jones) i Robert Zontoski (House of Cards). Spodziewam się zatem, że serial nie będzie odstawał od innych europejskich czy amerykańskich produkcji. Ponadto obecność autorskiej pozycji po polsku pozwoli nawiązać w tej dziedzinie konkurencję z HBO GO czy Showmaksem, które przyciągają Polaków także rodzimymi tytułami.
Dlaczego lokalne produkcje mają takie powodzenie?
Chodzi przede wszystkim o możliwość identyfikacji widza z ukazanymi wydarzeniami, miejscami i sytuacjami. Widz może się utożsamić z bohaterem, bo był na tej samej ulicy, jechał takim samym autem czy zmagał się z podobnymi wynaturzeniami systemu. Jeśli akcja obrazu osadzona jest w przeszłości, to łatwiej odnieść się do niej, jeśli dotyczy historii własnego podwórka, a nie państwa znanego tylko z innych seriali. Weźmy choćby serial Holland i Adamik; czasy zimnej wojny są nam dużo bliższe w wydaniu PRL niż w jakichkolwiek dziełach, przedstawiających zachodni punkt widzenia. Ponadto żadna zagraniczna produkcja nie jest w stanie oddać wszystkich szczegółów charakterystycznych dla danego regionu, a przecież to one decydują o poziomie realizmu.
Na tym wszystkim korzystają obie strony. Możliwość utożsamienia się widzów z danym serialem pozwala na jeszcze pełniejsze uczestnictwo w przeżywaniu obrazu. Bardziej zaangażowani widzowie tworzyć będą swoje teorie czy fora dyskusyjne. W przypadku dużej popularności produkcji w grę wchodzą także zloty fanów, sprzedaż gadżetów i różne dodatkowe treści. A im szersze i bardziej aktywne grono odbiorców, tym szybciej obraca się finansowa machina.
Spójrzmy choćby, jak na polskiego widza zadziałał rodzimy serial Wataha.
Produkcja HBO spotkała się z bardzo dużym zainteresowaniem. Tak dużym, że w Bieszczadach organizowane są wycieczki SZLAKIEM WATAHY. Wyprawa polega na objeździe samochodami terenowymi miejsc, gdzie kręcono serial. Fani tego dzieła mogą zobaczyć nie tylko znane z ekranu krajobrazy, ale też m. in. leśniczówkę Wiktora Rebrowa. Polakom ewidentnie spodobała się sama postać głównego bohatera. Po emisji serialu znacząco wzrosła liczba chętnych do pracy w Straży Granicznej. O jedno miejsce w służbie na granicy polsko-ukraińskiej starało się średnio 14 osób.
Oprócz Europy serwis streamingowy zleca powstawanie oryginalnych seriali w Japonii, Ameryce Południowej czy Australii. Inwestowanie w zagraniczne produkcje wydaje mi się najlepszym wyjściem Netfliksa. Oczywiście, to amerykańskie dzieła są główną atrakcją platformy i to raczej nieprędko się zmieni. Jednak wchodzenie na nowe rynki musi pociągać za sobą dostarczanie filmów i seriali w innych językach, bo to przyciągnie jeszcze więcej odbiorców.