"Wesele" to nie film o Polakach, tylko o uprzedzeniach Smarzowskiego. Tak miastowy widzi prowincje
"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego obiecuje, że będzie filmem rozliczającym się z polską historią, a sam reżyser mówił, że jego obraz może być zakazany w Polsce. Jednak zarówno jego fabuła, jak i wyobrażenie o ważności samego dzieła wynikają z projekcji reżysera.
Ja myślę, że na waszej parafii / świat dla was aż dosyć szeroki – mówi na początku "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego Dziennikarz do Czepca. Ten pierwszy pochodzi z miasta i traktuje chłopów z dystansem. W samym tylko cytowanym zdaniu widać wyższość i przekonanie, że prostaczkowi nie jest wiele do szczęścia potrzebne. Dziennikarz co więcej, zupełnie ignoruje aspiracje Czepca, chłopa bardzo świadomego i gotowego do tego, aby jego klasa społeczna stała się podmiotem w rozmowach o kraju. Niedługo dziennikarza odwiedzi Stańczyk-upiór i powie mu: Asan jako spowiedź czyni, spowiedź, widzę, cudzych grzechów. Wypisz wymaluj Smarzowski i jego "Wesele".
Nowy film Smarzowskiego zbudowany jest wokół historii. Na chwilę przed tytułowym weselem, starszy, trochę już w tym swoim wieku zagubiony, Antoni Wilk dostaje wiadomość, że otrzyma jedno z najwyższych odznaczeń Izraela, czyli Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za ratowanie Żydów przed okrutnym losem w czasie II wojny światowej. To wyróżnienie rozpoczyna serię wspomnień, które zabierają nas z przaśnego wesela do wielonarodowej II Rzeczpospolitej i jej końca w postaci wojny.
Dzięki temu Smarzowski konstruuje analogie między dramatem połowy XX wieku a czasami współczesnymi.
Choć reżyserowi wydaje się, że jego satyra jest ostra jak sierp, sama opowieść i przekaz pozostaje tępy jak młot. "Wesele" już od pierwszych scen pokazuje, że chce być filmem z misją, ale jego celem nie jest pokazanie tego, kim "my" jesteśmy, a raczej kim "oni" są. No właśnie, kto to są ci oni?
„Oni” u Smarzowskiego to Polacy. Ale nie ja, ty, nie widzowie filmu. Smarzowski na potrzeby swoich obrazów tworzy bohatera zbiorowego do bicia. To nieetyczny i bezwzględny biznesmen, nacjonalista, to sprytny, homofobiczny ksiądz z małej parafii. To w końcu zwykły weselnik, zapijaczony, cieszący się łatwą, prostacką rozrywką i, oczywiście, antysemita. Co ważne – taka przerysowana konstrukcja świetnie działała w „Weselu” z 2004 roku, gdzie bezwzględnie punktowała narodowe przywary, krytykując to, co nieetyczne, brzydkie i po prostu złe. Złe w nas samych. Nowe „Wesele” idzie jednak znacznie dalej, nie tylko otwiera dawne rany, nie tylko pokazuje zło, ale robi wszystko, aby zbudować historyczny pomost między przeszłością a teraźniejszością.
Kim są bohaterowie „Wesela”? Ludźmi, których byś nie polubił.
Smarzowski zaczyna od imprezy weselnej. To doskonała okazja, żeby pokazać obrzydliwą przaśność, żenujące zwyczaje i ludzką hipokryzję. Jest więc wszystko to, z czym kojarzy się stereotypowa impreza po ślubie. Są weselne zabawy, jest disco polo, są śmieszne życzenia, nieudane przemowy i morze wódki. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że to typowe „polskie wesele”. To nieprawda. To wesele prowincjonalne i właśnie w prowincję wymierzone jest ostrze filmu Smarzowskiego.
Gdy, przenosząc się w czasie, poznajemy młodego Antoniego Wilka (w którego wciela się świetny Mateusz Więcławek), jesteśmy świadkami napięć między obywatelami II Rzeczpospolitej różnych wyznań. Obie strony dzieli niechęć, obie wpadają na pędzące wozy historii, tratując tych, którzy nie zdążą wskoczyć. Obie strony żyją w biedzie, brudzie i znoju wojennych doświadczeń. Polacy, katolicy są tu portretowani bardzo naturalistycznie. Smarzowski pokazuje ich jako niewykształconych, biednych, często agresywnych. Choć widzimy ich jako tych, dla których świat, dla których parafia to „świat aż dosyć szeroki”, to jeden z nich, gdy idzie mordować Żydów, mówi, że zrobi to choćby dla Polski, której, dodajmy, nie ma.
Mija 70 lat, a polski prowincjusz nie zmienił się wcale.
"Weselem" Smarzowski chce udowodnić, że ten sam prowincjusz, który dokonał mordu Żydów w Jedwabnem, dzisiaj bawi się w rytm nędznej muzyki, pije hektolitry wódki i cały czas kryje się w nim to samo zło. Choć nie jest już niewyedukowanym chłopem czy brudnym rzemieślnikiem, to wcale się nie zmienił. Grany przez Więckiewicza Ryszard Wilk ma ubojnię, w której brutalny sposób zabija zwierzęta, patrząc tylko na zysk, nie zważając na to, że sprawia żywym przecież istotom niewyobrażalny ból. Inną drogą jest nacjonalizm. Jeden z istotnych dla fabuły bohaterów będzie na plecach miał wytatuowaną swastykę, inni będą wykrzykiwać wulgarne, ksenofobiczne przyśpiewki. Żeby podkreślić jeszcze ten efekt, Smarzowski tych samych aktorów umieszcza jako inne postacie w dwóch liniach czasowych.
Innych dróg nie ma. Dla Smarzowskiego prowincja nie nauczyła się niczego, nie wyciągnęła wniosków z własnej przeszłości, nie przepracowała jej. Jest powodem do wstydu, jest cierniem nowoczesnego społeczeństwa. Jednym jednak nie jest – nie jest nami, widzami jego filmu.
Smarzowski chętnie bowiem uderza w cudze piersi.
Jego wyobrażenie o Polakach żyjących gdzieś daleko od centrum, to żywy skansen podłości, gdzie dzieci recytują antysemickie przyśpiewki, a nienawiść jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Choć jego świat to filmowa, przerysowana fikcja, bazuje na istniejących stereotypach. Tworząc zupełnie niewiarygodną karykaturę świata, Smarzowski sam odcina się tych, których portretuje i krytykuje. Tak samo odetnie się widz, który nie będzie chciał zobaczyć w nich ludzi, a już z całą pewnością nie zobaczy w samego siebie. Bo jak ma to zrobić, skoro nie jest w stanie ich zrozumieć, bo sam Smarzowski nie zadaje sobie trudu, aby choć zasugerować, dlaczego zło, które, jego zdaniem, przetrwało aż do dzisiaj, tak długo żyje w tych ludziach.
"Wesele" to film tyle nieudany, co po prostu smutno przewidywalny. Od pierwszych scen jest wiadomo, w którą stronę zmierza opowieść, co ma do powiedzenia i przede wszystkim, jakimi ścieżkami będzie podążać. Smarzowski usiłuje ratować go wrzucając do miksera kolejne podłości, ale one tylko oddalają widzów od bohaterów, odbierają im ludzkie cechy. Będę zaskoczony, jeśli po seansie ktokolwiek wyjdzie z kina z przekonaniem, że to był film choć trochę o nim.