Ból, który sięga głębiej niż do kości, bo dotyka samej duszy. Choroba, której do końca nie rozumie nawet ten, kto jej doświadcza. Miesiące i lata, które potrzebne są na ozdrowienie, choć każdy dzień może przybliżać do śmierci. Nowy film Netfliksa, Aż do kości (ang. To the Bone), mówiąc o anoreksji wzrusza, uwiera i przeraża.
OCENA
Kiedy w jednej ze scen główna bohaterka Aż do kości, Ellen (w tej roli Lily Collins), mówi, że stała się tylko problemem, a nie jest już człowiekiem, widza przechodzi dreszcz.
To wyznanie, chyba najsmutniejsze w całym filmie, dobitnie pokazuje odbiór anoreksji i osób ją przechodzących, przez rodzinę chorego i społeczeństwo.
Zresztą dowodów na to, że osoby z zaburzeniami odżywiania są nierozumiane, jest w tej produkcji znacznie więcej. Siostra głównej bohaterki, Kelly, ze łzami w oczach opowiada, jak jej koleżanki uważają Ellen za wariatkę. Ba, sama Kelly, która jest najmniej egoistycznym członkiem rodziny Ellen, mówi wprost, że ona też tego nie rozumie. Bo przecież trzeba po prostu jeść. Matka młodej, chorej kobiety nie ma siły patrzeć, jak jej córka umiera, a ojciec dziewczyny funkcjonuje w filmie jako postać jedynie wspomniana. Nigdy nie pojawia się na ekranie, bo... nigdy nie ma czasu. Mimo że jego córka naprawdę umiera.
Obserwując reakcje bliskich na chorobę Ellen, zastanawiamy się, jak my odnaleźlibyśmy się na ich miejscu.
Choć te pytania pozostaną pewnie w większości bez odpowiedzi, bo odpowiedzieć na nie będą mogli tylko ci, który na tym miejscu już się znaleźli, i tak niepokoją. Bo przeraża to, że przytłoczeni ogromem zmartwień moglibyśmy być tak samo nieempatyczni, albo tak samo zrezygnowani. Bo trudno jest pomóc osobie chorej na anoreksję, jeśli ona sama tego nie chce.
Mijają lata i wciąż jest tak samo. Kolejne deski, których człowiek się chwyta, nie przynoszą ratunku. Rodzina dziewczyny próbuje jeszcze raz.
Ellen trafia do jednego z najlepszych lekarzy, który zajmuje się ludźmi z zaburzeniami odżywiania, dr Williama Beckhama (gra go Keanu Reeves). To ma być jej ostatnia szansa na poprawę. Na wyzdrowienie.
W trakcie zamkniętej terapii poznaje ludzi, którzy przywracają jej chęć do życia. Ale wszystko nie jest takie łatwe, jak się wydaje. Ellen musi sięgnąć dna i sama zrozumieć, że chce żyć. Tylko czy naprawdę to rozumie? Czy potrafi przepracować wszystko to, co się stało?
Podoba mi się, że film nie daje odpowiedzi na to, dlaczego tak naprawdę ktoś cierpi na zaburzenia odżywiania. Bo powodów może być tyle, co osób. Twórcy zaangażowani w powstawanie filmu (sama Lily Collins zresztą) napotkali na swojej drodze takie problemy i dlatego - jak dowiadujemy się na samym początku produkcji - ich kreacja jest autentyczna. Sprowadzenie choroby, jaką jest anoreksja, do nieudanego dzieciństwa, nieodkrytej seksualności byłoby zbyt "proste". A to cierpienie i jego podłoże takie nie są. Są trudne, skomplikowane.
Cieszę się, że główną bohaterką filmu jest osoba charakterna. To nie jest dziewczyna, która po prostu załamała ręce. To młoda kobieta, która jest zagubiona, wrażliwa. Ma bogatą osobowość. I choć w filmie tylko w jednej scenie wygląda naprawdę zdrowo, jest atrakcyjna. Jest także silna. Bo choroby "nie zdarzają się" tylko tym, którzy są bezwolni. Mogą spotkać każdego - chłopaka, który żył baletem i miał do niego ogromny talent, kobietę w ciąży czy dziewczynę, która egzystuje w świecie małych kucyków. Nie ma jednego scenariusza. Jednej recepty na szczęście i życie. Każdy sam musi zrozumieć po co i czy chce żyć.
Jedyne, co tak naprawdę w pewnym sensie rozczarowuje, to zakończenie Aż do kości. Ostatecznie rozumiem, dlaczego wybrano takie a nie inne rozwiązanie. Chodzi poniekąd o to, by dać nadzieję. Ale furtka wciąż pozostaje otwarta. Nikt, mimo pozytywnego przesłania tej opowieści, nie obieca nam, że wszystko się ułoży, że miłość jest prosta, a zjedzone ciastko uratuje nas przed smutnym końcem. Może jedynie pomóc. Ale trzeba tego bardzo mocno chcieć.