Bez tego filmu nie narodziłby się Joker. „Człowiek, który się śmieje” z 1928 roku nadal robi wielkie wrażenie
Film „Joker” nadal święci triumfy w kinach. W miniony weekend przekroczył granicę 500 mln dol. wpływów w światowych kinach. O dziele Todda Philipsa oraz o samej postaci już dawno nie było tak głośno. Skorzystajmy więc z okazji i przyjrzyjmy się filmowi oraz postaci, które bezpośrednio zainspirowały narodziny Jokera. Przed wami „Człowiek, który się śmieje”.
Ogromny sukces filmu „Joker” jest niepodważalny. Produkcja w reżyserii Todda Philipsa zarobiła już ponad pół miliarda dolarów w zaledwie 10 dni po swojej światowej premierze. Biorąc pod uwagę jego względnie nieduży budżet (wahający się od 55 do 70 mln dol.), można z pewnością stwierdzić, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej dochodowych filmów 2019 roku.
„Joker” poruszył umysły i sumienia milionów ludzi na całym świecie. W mediach zaczęła się gorąca dyskusja o tej postaci, o przemocy, o ludziach chorych psychicznie, odrzuconych, będących na peryferiach społeczeństwa. Joker stał się symbolem naszej złości, frustracji, wyobcowania. Jego śmiech (i taniec) to przewrotne metafory smutku i frustracji uciemiężonych i szykanowanych, niezrozumianych i poniżanych.
Jednak Joker jako postać nie wziął się znikąd. Przez dekady zapuszczał korzenie w świadomości masowej. Na początku w komiksach.
Tam zadebiutował prawie 80 lat temu, wiosną 1940 roku, na łamach pierwszego numeru zeszytu „Batman”. Z miejsca poruszył wyobraźnię młodych czytelników. Jest coś w postaci wiecznie uśmiechniętego klauna z białą twarzą i krwisto czerwonymi ustami, co sprawia, że budzi on wielki niepokój. A gdy w komiksach pojawił się jako arcywróg Batmana, ukazany z początku jako zwariowany kryminalista, błazen-przestępca, a z czasem śmiertelnie niebezpieczny psychopata, stało się jasne, że nie jest on po prostu kolejnym barwnym przeciwnikiem superbohatera.
Skąd jednak twórcy Jokera, Jerry Robinson i Bill Finger, czerpali inspiracje dla najbardziej fascynującego symbolu zła i szaleństwa XX i XXI wieku?
Najbardziej bezpośrednim i oczywistym źródłem jest niezwykły film z 1928 roku – „Człowiek, który się śmieje”. Wyreżyserował go Paul Leni.
Opowiada on o losach mężczyzny o imieniu Gwynplaine. Był on synem Lorda Clancharlie’ego. Gdy ten dopuścił się zdrady króla, władca wymierzył karę jego dziecku, kalecząc jego twarz poprzez wyrycie na niej permanentnego uśmiechu. Gwynplaine uciekł i trafił pod opiekę wędrownego showmana Ursusa. Dzięki niemu bohater filmu zaczął występować przed publicznością i zdobywać niemałą popularność. Traktowany jednak jako dziwadło, budził bardziej ciekawość, stając się publicznym błaznem, którego można wyśmiać i wytykać palcem.
Jest w dziele Paula Leniego coś niezwykle smutnego i przejmującego. Oczywiście wynika to trochę z samej formy. „Człowiek, który się śmieje” to czołowy przedstawiciel kina niemego, w dodatku przynależącego, przynajmniej po części, do nurtu ekspresjonizmu niemieckiego. Leni operuje więc światłami i cieniami, tworząc w ich obramowaniu niezwykłe kadry. Poruszające, siłą rzeczy mroczne (film jest oczywiście czarno-biały), wspaniale zainscenizowane sekwencje, w których spotykają się ze sobą melodramat, smutna baśń i historia przygodowa (autorem literackiego pierwowzoru jest sam Victor Hugo).
Gwynplaine to absolutny unikat, jeśli chodzi o postaci zrodzone w pierwszych dekadach kina.
Jest w nim zaszyta życiowa tragedia, skaza, zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Gwynplaine jest postacią obdarzoną wielką empatią, to dobry człowiek, jednak życie od małego kładzie mu pod nogi liczne kłody i spycha na ziemię. Jest wyszydzany, wyśmiewany, nikt nie traktuje go poważnie – jest dziwolągiem. Pozostaje przy tym czułą i pragnącą miłości istotą.
Jest w jego uśmiechu coś paradoksalnego, zaczynamy mu przypisywać złowieszcze bądź nawet szaleńcze rysy. Przez większość czasu chodzi po świecie z zasłoniętymi ustami, pełną twarz pokazuje tylko podczas występów. Fakt, że znalazł miłość w kobiecie, która jest niewidoma i jako jedyna potrafi dostrzec jego wewnętrzne piękno pokazuje, że dla całej reszty ludzi na zawsze pozostanie dziwadłem.
W postaci Gwynplaine'a widoczne są motywy, z których Victor Hugo korzystał chociażby przy tworzeniu Quasimoda w „Dzwonniku z Notre Dame”. Nie zmienia to jednak faktu, że Paul Leni dał światu absolutnie oryginalną i wyjątkową postać. A życia nadał jej wybitny aktor Conrad Veidt, który wcielił się w Gwynplaine’a. Wielu aktorów kina niemego polegało głównie na grze twarzą, ale Veidt przeniósł to na wyższy poziom, głównie za sprawą widniejącego na jego twarzy uśmiechu.
Bez obrazu „Człowiek, który się śmieje” nie byłoby postaci Jokera, ale też i sam film „Joker” wiele z niego czerpie.
Joaquin Phoenix w swojej roli Artura Flecka ewidentnie inspirował się m.in. kreacją Veidta, również próbując za pomocą mimiki oddać głębię emocji, które w nim buzują. Fleck wydaje się też być spadkobiercą Gwynplaine’a jako wyrzutek, tyleż samo niezrozumiany co wyszydzany i żyjący na peryferiach społeczeństwa.
„Człowiek, który się śmieje” liczy sobie już ponad 90 lat, ale pomimo tego nadal robi wielkie wrażenie, szczególnie w pierwszej połowie, o wiele bardziej nastrojowej i emocjonalnej. Jeśli więc po seansie „Jokera” macie niedosyt tej postaci i szukacie podobnych opowieści, zanim sięgniecie po „Upadek” Joela Schumachera, „Podziemny krąg” Davida Finchera czy „Sieć” Sidneya Lumeta, dajcie też szansę produkcji Paula Leniego, przy okazji poznając bezpośredniego protoplastę postaci Jokera.