„Joyland” miał swoją premierę niecałe dwa miesiące temu, jeśli więc nie należycie do miłośników Stephena Kinga, istnieje spora szansa, że jeszcze nie mieliście okazji jej czytać. Jeżeli spodziewacie się horroru, raczej będziecie zawiedzeni. Ja jestem zachwycony.
King zdecydowanie nie należy do grona moich ulubionych autorów. Choć nie sposób odmówić mu talentu pisarskiego, fabuły niektórych jego książek są dla mnie niestrawne. Zbyt często zdarza mu się też psuć cały utwór przerysowanym zakończeniem, które budzi pewien niesmak.
Do „Joylandu” podchodziłem więc jak pies do jeża, przygotowany raczej na porcję niezajmującej literatury, przepełnionej wciśniętymi na siłę elementami paranormalnymi. A jednak – King bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, tworząc książkę, która może nie porywa, ale daje się czytać z niekłamaną przyjemnością.
Czytelnik poznaje historię Joylandu, wesołego miasteczka w Karolinie Północnej, opowiadaną z perspektywy Devina Jonesa. Devin, obecnie mężczyzna w sile wieku, wspomina dawne dzieje, gdy chcąc zarobić trochę grosza na studia, podjął wakacyjną prace w owym lunaparku, który okres świetności ma już za sobą. Robota przy diabelskim młynie i innych karuzelach staje się jego panaceum najpierw na rozłąkę, a potem na rozstanie z dziewczyną. W międzyczasie dowiaduje się o nierozwikłanej sprawie morderstwa, popełnionego przed laty w Joylandzie. Legenda głosi, że duch zadźganej nożem w domu strachów dziewczyny nawiedza to miejsce. Jones, wraz z nowo poznanymi przyjaciółmi, stara się rozwikłać tę tajemnicę.
King snuje opowieść leniwie, nie zmusza co pięć minut czytelnika do bycia świadkiem kolejnego zwrotu akcji, a wszystkie epizody i postaci wprowadza niespiesznie, ze swoistą finezją. Mimo to – a może dzięki temu – lektura wciągnęła mnie od pierwszych stron i zmuszała, bym raz za razem po nią sięgał i dalej zagłębiał się w losy Devina Jonesa i Joylandu.
Stworzona w „Joylandzie” mozaika postaci jest niezwykle barwna i intrygująca. Nie sposób nie polubić głównego bohatera, który choć ciężko znosi rozpad związku, ani przez moment nie jest ciapowaty czy łajzowaty. Wręcz odwrotnie, bierze los we własne ręce i podejmuje decyzje, których stanowczości można mu zazdrościć.
To powieść obyczajowa, z elementami kryminału i delikatną nutką grozy. Na czytelnika nie czyha na każdy rogu potwór, w cieniach nie kryją się mordercy. Mamy czas, żeby poznać „gadkę”, której używają pracownicy wesołego miasteczka, dowiedzieć się co nieco o losach bohaterów - również tych niezbyt dla fabuły istotnych, czy usiąść wraz z Davinem na plaży i schrupać croissanta. Taka konwencja literacka i narzucone książce tempo, sprawiają, że ma ona swój urzekający klimat.
Opowieść o dorastaniu i kształtowaniu się charakteru, bo tym bez wątpienia jest „Joyland” przede wszystkim, może nie wydawać się miłośnikom grozy szczególnie atrakcyjna. Radzę wam jednak dać jej szansę, tak jak ja dałem ją Kingowi. Teraz nie żałuję i wątpię, żebyście wy mieli żałować.