Czy hollywoodzki remake słynnego japońskiego anime dał radę? Recenzujemy "Ghost in the Shell"
Aktorska adaptacja mangi i anime "Ghost in the Shell" wzbudzała ogromne kontrowersje na długo przed premierą. Zamerykanizowana wersja kultowej serii wypadła jednak znacznie lepiej, niż można było się spodziewać. To nie jest wierny remake i to właśnie dzięki temu film jest zachodnim widzom bliższy niż oryginał.
OCENA
Na tegoroczne "Ghost in the Shell" wybrałem się świeżo po seansie anime na przedpremierowy pokaz w Cinema City. Anime o tym samym tytule wydano już ponad 20 lat temu. Zaskoczyło mnie, jak bardzo udało się utrzymać klimat oryginału, czerpiąc z niego tak naprawdę niewiele więcej niż motyw, głównych bohaterów i ikoniczne ujęcia.
"Ghost in the Shell" nie jest wiernym remakiem animowanej wersji, a dość swobodną adaptacją
Manga i anime "Ghost in the Shell" od blisko trzech dekad uznawane są za jeden z koronnych przykładów na to, że japońska sztuka rysunkowa to nie tylko bajki, ale też poważne produkcje dla dojrzałego widza. Przed twórcami stanęło nie lada zadanie - jak zadowolić jednocześnie fanów, którzy byli od początku sceptyczni i leniwego współczesnego widza bez spłycania historii?
W przeciwieństwie do "Pięknej i Bestii", gdzie aktorski remake bardzo wiernie odwzorował scenariusz bajki sprzed lat, w "Ghost in the Shell" zdecydowano się zmienić znacznie więcej. Jednocześnie udało się uchwycić charakterystycznego ducha japońskiej serii, delikatnie unowocześniając przy tym ponurą wizję przyszłości z końca lat 80. ubiegłego wieku.
W końcu nie liczy się to, co pamiętamy, a to jak postępujemy, prawda?
Ta parafraza jednego z najistotniejszych zdań, które pada w filmie, doskonale oddaje podejście reżysera. Twórcy wzięli sobie do serca główne założenie "Ghost in the Shell", czyli to, że wspomnienia wcale nie są świętością, którą trzeba chronić za wszelką cenę. Istotne jest, by postępować właściwie, a nie walczyć, by pamiętać to, co już się wydarzyło.
Dzięki takiemu podejściu aktorskie "Ghost in the Shell" okazało się całkiem udanym filmem na miarę 2017 roku, a nie jedynie odtwórczą kalką. Film nie jest bez wad, ale nawet drobne potknięcia nie psują odbioru tej produkcji. Ikonicznym scenom z anime odegranym tutaj przez aktorów nadano nowy kontekst, rozbudowano historię Major. Dano jej nowy cel.
Nawet zagorzali fani serii mogą śledzić wydarzenia na ekranie z zaciekawieniem, nie wiedząc do końca do czego to wszystko zmierza
Historia nie należy do tych specjalnie wyszukanych i jest raczej typowa dla blockbusterowego kina akcji. Major to pierwszy i jedyny w swoim rodzaju cyborg, czyli połączenie ciała robota z mózgiem człowieka. Historia bohaterki granej przez Scarlett Johansson rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości na terenie azjatyckiej aglomeracji, która przywodzi na myśl zabudowę znaną z "Blade Runnera" lub "Piątego Elementu".
Na pierwszy rzut oka "Ghost in the Shell" może nawet sprawiać wrażenie, jakoby czerpało z wielu współczesnych dzieł popkultury, w których wykorzystano motywy cyberpunkowe. Tak naprawdę jednak tutaj mamy do czynienia z adaptacją historii, która inspirowała twórców takich dzieł jak np. "Matrix". Manga pokazująca postać Major po raz pierwszy debiutowała jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku.
Ciekawie obserwuje się taką przyszłość, ale w wersji retro
Wizja świata "Ghost in the Shell" opiera się na założeniach, które poczynili ludzie żyjący przed erą wszechobecnego mobilnego internetu. Wyobrazili sobie globalną sieć, inteligentne miasta i autonomiczne pojazdy, ale swoją wizję oparli o kable i topornie wyglądające mechanizmy zamiast o łączność bezprzewodową i opływowe obudowy.
Aktorska wersja "Ghost in the Shell" czerpie z tej wizji bardzo wiele, ale nie robi z siebie karykatury, unowocześniając ją. Ludzie mają w karkach gniazda przypominające wtyczki do gniazdka i łączą się kolorowymi kablami, w których neony sygnalizują przepływ danych, ale jednocześnie korzystają z holograficznych interfejsów.
Świat przedstawiony w "Ghost in the Shell" spodoba się fanom serii gier Deus Ex
Obserwujemy ludzkość, która wchodzi na nowy etap ewolucji, wykorzystując mechaniczne wszczepy, by poprawić swoje ciało. Światem rządzą korporacje, które zyskują na tym, że na skomputeryzowanie decyduje się coraz większa część populacji. Digitalizacja i bezpośrednie wpięcie przewodów w mózg niesie jednak za sobą zupełnie nowe zagrożenia.
Major to dzieło korporacji Hanka, a jednocześnie członkini organizacji rządowej o tajemniczej nazwie Sekcja 9. W jej ciele organiczny jest jedynie mózg, a dzięki mechanicznemu ciału jest idealnym żołnierzem przyszłości. Problem w tym, że po połączeniu jej umysłu z maszyną utraciła swoje wspomnienia i nie jest świadoma, że twórcy traktują ją jako broń.
Scarlett Johansson idealnie wypadła w roli cyborga, który nie potrafi do końca zaakceptować swojego nowego ciała
To znacznie bardziej odróżnia ją od wersji z anime "Ghost in the Shell" niż to, na jakiej ludzkiej rasie bazuje jej model. To zresztą można uznać za w ogóle nieistotne, bo mechaniczne ciało to tylko powłoka dla świadomości bohaterki. Jest dla Major kolejnym narzędziem jak pistolet lub moduł niewidzialności, które wykorzystuje ze śmiertelną skutecznością.
Major w interpretacji Scarlett Johansson faktycznie zachowuje się jak maszyna. Nie wyraża zbyt wielu emocji i wygląda na pustą w środku. Walcząc, jest niczym tancerka, ale podczas zwykłego poruszania się od razu przywodzi na myśl robota. Ciężko stawia kroki i z tego powodu trudno jednak widzowi identyfikować się z bohaterką.
Major jest czymś obcym i nienaturalnym wobec worka mięsa i kości
Bohaterowie co prawda stale jej mówią, że jest takim samym człowiekiem jak inni, ale jako widz nie potrafiłem tego kupić. To chyba przykład tego, gdy dobrze zagrana postać może zostać odebrana jako drętwa gra aktorska. Tym bardziej, że aż takiego pustego spojrzenia, obojętności i pasywności nie wykazywała Major w anime.
Interpretacja roli przez Scarlett Johansson to zresztą nie jedyne, co zdecydowano się zmienić. Nie ma tutaj Władcy Marionetek, chociaż antagonista na nim bazuje. Za zmianą w podejściu Major do świata idą też zmiany w scenariuszu, ale pozwolę sobie ich nie opisywać, bo i tak większość zwrotów akcji łatwo przewidzieć.
Historia jest sztampowa
Sekcja 9 wpada na trop niebezpiecznego hakera, a Major rusza jego śladem. Spotkanie z nim przynosi nieoczekiwane skutki, przez co bohaterka zaczyna szukać swojej tożsamości i próbuje odbudować swoje wspomnienia. Nie jest to przesadnie wyszukany motyw, ale w zachodnim kinie akcji często spotyka się gorsze scenariusze.
Obsada spisała się całkiem nieźle, chociaż bohaterom nie dane się było specjalnie rozwinąć na ekranie. Każdą scenę kradnie Batou, czyli partner Major o aparycji mięśniaka o złotym sercu. Miłym zaskoczeniem jest szef Sekcji 9, który był czymś więcej niż tylko japońskim dziadkiem wydającym polecenia, ale rozczarować mogą jednowymiarowi złoczyńcy.
"Ghost in the Shell" z 2017 roku jest mniej filozoficzny niż oryginał i nie skłania tak bardzo do przemyśleń
To typowy film akcji, który nie próbuje udawać przesadnie ambitnego kina. Porusza istotne tematy, takie jak charakter świadomości i genezę ducha czyniącego z nas ludzi, ale seans nie pozostawia też zbyt wiele do interpretacji, bo myśl przewodnia wyłożona jest bardzo prosto. Warto o tym pamiętać przed seansem, by nie wywindować przesadnie swoich oczekiwań.
Z kolei jako blockbuster "Ghost in the Shell" sprawdza się po prostu znakomicie. Pod względem wizualnym to istna uczta dla oka i chociażby z tego powodu warto ten film zobaczyć w kinie, nie czekając na edycję cyfrową lub wydanie na płycie. Gra kolorów i świateł w połączeniu z choreografią walk robi wrażenie, a akcję przerywają nietypowe ujęcia artystyczne.
Z pewnością pomogło wyjęcie kultowych scen prosto z anime
Mamy tutaj i skok z pokrytego holograficznymi reklamami wieżowca, jak i pojedynek niewidzialnej bohaterki w wodzie po kostki. Pojawia się śmieciarka, czołg-pająk i łódka z dala od miasta, a nawet znalazło się miejsce dla klasycznego rewolweru. Wydźwięk tych scen jest nieco inny, ale duch pozostał na swoim miejscu - a to, jak już wiemy, jest przecież najważniejsze.
Reżyser dodał też sporo od siebie i mówię tu przede wszystkim o efektach. W pamięci utkwiły mi przede wszystkim sceny pokazujące nakładanie syntetycznej skóry na mechaniczny szkielet Major. Naprawdę cieszy, że w filmie udało się zachować charakterystyczną estetykę, czego nie można powiedzieć np. o remake'u "Pamięci Absolutnej".
Jeśli miałbym się do czegoś w "Ghost in the Shell" przyczepić, to do montażu. Zwłaszcza w jednym momencie wyglądało na to, że na etapie produkcji wyparowała istotna scena w drugiej połowie filmu. Zabrakło mi też czegoś w finałowej walce, ale też dzięki temu byłem nieco zaskoczony zakończeniem, bo nie było w pełni hollywoodzkie jak spodziewałem się przez cały seans.