„Irlandczyk” Martina Scorsese – oceniamy nowy hit Netfliksa, który może zawojować Oscary
„Irlandczyk” Martina Scorsese, film otwierający tegoroczny American Film Festival, jest produkcją, która celebruje prowadzenie opowieści i kino jako formę audiowizualną.
OCENA
Akcja „Irlandczyka” rozgrywa się na przestrzeni przeszło czterdziestu lat. Stanowi opowieść starego Franka Sheerana, który wspomina swoje życie.
Ten sposób prowadzenia akcji urzeka w „Irlandczyku” najbardziej.
To w zasadzie opowieść w opowieści, prowadzona na kilku płaszczyznach czasowych. Historia siwego Franka ilustrowana jest fragmentami wyprawy samochodowej, podczas której mężczyzna będzie musiał pożegnać się z pewną częścią swego życia i rozpocząć nowy rozdział. Te fragmenty są natomiast przeplatane momentami z przeszłości mężczyzny – publika dowiaduje się, co doprowadziło Franka do tego momentu w życiu.
„Irlandczyk”, trwający 3,5 godziny, potrafi dobrze wykorzystać ten czas, aby całkowicie zanurzyć widza w opowieści.
Reżyser stosuje wiele różnych zagrywek, aby utrzymać naszą uwagę. Wielokrotnie nie jest to jednak konieczne, bo film płynie jakby sam, w czym niebagatelną rolę mają świetnie rozpisana akcja, ciekawe dialogi oraz nawarstwiające się znaczenia, które stają się klarowniejsze z upływem czasu. Scenariusz Stevena Zailliana, bazujący na książce „Słyszałem, że malujesz domy” („I Heard you Paint Houses”) Charlesa Brandta, jest wyśmienicie napisany. Nie tylko pozwala aktorom błyszczeć na ekranie, ale także spokojnie prowadzić widza przez kolejne zawiłości wielowątkowej fabuły.
Fragmenty filmu „Irlandczyk” przywodzą na myśl rozwiązania znane z innych dzieł kinematografii. Te przetworzone są jednak przez wrażliwość reżysera i podane na własnych autorskich zasadach.
Rozmowa w samochodzie na temat różnych rodzajów ryb przywodzi na myśl „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Sekwencja wymiany zdań bohaterów poprzez pośrednika jest niemal wariacją na temat dygresyjnego sposobu opowiadania Luisa z „Ant-Mana” Paytona Reeda. Jedno z morderstw wydaje się zaś niemal wprost wyjęte z „Ojca Chrzestnego” Francisa Forda Coppolli. Zagorzali kinomani odnajdą tu pewnie jeszcze więcej nawiązań, mrugnięć oka czy hołdów złożonych różnych dziełom przez reżysera.
Martin Scorsese celebruje bowiem samo prowadzenie opowieści. Nie spieszy się, pozwala poszczególnym sekwencjom w pełni wybrzmieć na ekranie. Film nie stroni także od momentów bardziej humorystycznych, lżejszych, które pomagają złapać oddech w gęstej akcji obrazu.
Produkcja przyciąga świetnym aktorstwem.
Robert de Niro jako Frank Sheeran to człowiek niewielu słów, o enigmatycznej twarzy, który jednak potrafi skupić uwagę tylko na sobie. Jego ogłada, spokój oraz całkowite poczucie misji przyciągają do ekranu. Bohater mówi, że taki stan rzeczy wynika z lat spędzonych w armii, gdzie nauczył się ochoczo słuchać i wypełniać rozkazy.
Wyśmienity jest także Al Pacino jako słynny Jimmy Hoffa, o zupełnie innym od Franka temperamencie. Jimmy lubi być w centrum zainteresowania, przykuwać uwagę. Lubi też wysławiać się wyjątkowo kwieciście i mówić dużo, co często prowadzi do ciekawych sytuacji, kiedy reżyser bawiąc się kontrastem, pokazuje różnice charakterologiczne dwóch bohaterów. Obu panom partneruje dobry Joe Pesci. Ten w trakcie trwania seansu pokaże wiele różnych twarzy, co pozwoli zobaczyć złożoność jego osobowości.
Przed premierą filmu dużo mówiło się tzw. procesie de-agingu, czyli cyfrowym odmładzaniu aktorów.
W szczególności Roberta de Niro, który ukazany jest tu przez kilka dobrych dekad. Niestety ten momentami rzeczywiście wygląda jak bohater gry komputerowej, co ukazywały już pierwsze zwiastuny. Finalny produkt niezbyt różni się od tego, co widzieliśmy w trailerach. Widać, że technika nie dogoniła jeszcze w pełni wizji artystycznej, którą chciano tu zastosować.
Efekt ten jest wprawdzie lepiej zrealizowany niż podobny zabieg wykorzystany w niedawnym „Bliźniaku” Anga Lee. Może dlatego, że w „Bliźniaku” wielokrotnie widzieliśmy młodego i starego bohatera obok siebie, co potęgowało poczucie sztuczności. W „Irlandczyku” sekwencje następują po sobie, a wygląd postaci stopniowo zmienia się w czasie. Oczywiście nadal w niektórych momentach widać, że użyto tutaj efektu specjalnego, ale niezbyt to przeszkadza w delektowaniu się prowadzoną historią.
A lot can happen in a lifetime. pic.twitter.com/S2eLY1dB88
— The Irishman (@TheIrishmanFilm) September 25, 2019
Z drugiej strony, porównując dokonania speców od efektów specjalnych „Irlandczyka” z tym, co w ostatnim czasie prezentowały filmy Lucasfilm, czy Marvela, nietrudno zauważyć, że ci drudzy robią to zdecydowanie lepiej (czyżby dlatego reżyser tak nie lubił produkcji na podstawie komiksów?).
Zdecydowanie lepiej wypada proces postarzania aktora za pomocą sprawnej charakteryzacji, udanego make-upu, dobrego fryzjera i zagrań z oświetleniem.
Najnowszy film Martina Scorsese naprawdę dobrze się ogląda.
Jedyne, co może przeszkadzać w seansie to fakt, że po 3,5 godzinach spędzonych w kinowym fotelu, można przestać odczuwać własne kończyny.
„Irlandczyk” to jednak filmowe wydarzenie, które trudno zignorować. Z łatwością wyobrażam sobie rodziny kinomaniaków, które zasiadają do niedzielnego seansu po obiedzie i delektują się opowieścią snutą przez reżysera.