„Jay i Cichy Bob powracają”, ale w kiepskiej formie. Nowy film Kevina Smitha jest niczym nieudany odcinek South Parku – recenzja
Po kilku latach tworzenia autorskich produkcji klasy C Kevin Smith powraca do swoich kultowych bohaterów i opowiada o dalszych losach Jaya i Cichego Boba. Można jednak odnieść wrażenie, że tym razem Smith przed tworzeniem zażywał jakieś średniej jakości zioła, bo „Jay i Cichy Bob powracają” nie jest udanym filmem.
OCENA
Kevin Smith to jedna z największych gwiazd kina indie, który dzięki swojemu pierwszemu filmowi – „Clerks – sprzedawcy”, zrobionemu za malutkie pieniądze i w dużej mierze ze znajomymi, zasłynął na całym świecie. Z czasem stał się też popkulturowym guru, a od kilku lat realizuje się, z sukcesami, jako podcaster.
Filmy Smitha, szczególnie te, w których na pierwszym bądź drugim planie pojawiają się postaci Jaya i Cichego Boba, cieszą się niesłabnącym kultem w kolejnych pokoleniach entuzjastów kina. Dosadny, kwiecisty humor, naładowany odniesieniami do popkultury oraz kapitalne wyczucie komediowego timingu uczyniło z niego niezależnego króla stonerskiej komedii. Takie jego dzieła jak „W pogoni za Amy” czy „Dogma” to jedne z najlepszych filmów przełomu XX i XXI wieku.
Od kilku ładnych lat jednak Kevin Smith przestał być pewniakiem, jeśli chodzi o jakość swoich filmów.
Niedługi flirt z pracą dla dużych studiów zakończył się dla niego fatalnie, a potem, chyba w ramach odtrutki, zaszył się w swoim małym kącie i zaczął kręcić kompletnie abstrakcyjne dziwaczne komedie na haju głównie dla samego siebie. Efektem tego są takie „dzieła” jak „Kieł” czy „Yoga Hosers”, w którym córki Smitha i Johnny’ego Deppa (!) muszą zmierzyć się ze zmutowanymi kiełbaskami w mundurach SS, zabijającymi swoje ofiary, wchodząc im w odbyty...
Na szczęście „Jay i Chichy Bob powracają”, przynajmniej na chwilę, przywraca Kevina Smitha na wcześniejsze, właściwe tory. W sensie, jest to produkcja, która przypomina „normalny” film, choć, niestety, do udanych nie należy.
W „Jay i Cichy Bob powracają” tytułowi bohaterowie dowiadują się, że Hollywood zamierza nakręcić reboot filmu z postaciami wzorowanymi na nich samych. Rozwścieczeni brakiem kreatywności i chęcią zarobienia łatwych pieniędzy przez filmowe studio, Jay i Cichy Bob postanawiają wyruszyć do samego „źródła”, aby powstrzymać jego produkcję.
Właściwie na każdym kroku widać, że humor Kevina Smitha, przynajmniej ten w wersji filmowej, mocno się stępił.
Od wielu lat reżyser bierze udział w niezliczonej ilości prelekcji, wielogodzinnych spotkań z fanami, współprowadzi też swój podcast na YouTubie i chyba to wszystko sprawiło, że jego pomysły oraz dialogi nie mają już tej świeżości i pazura co kiedyś. Reżyser ma również za sobą atak serca, co też zapewne sprawiło, że stał się bardziej sentymentalny. To zresztą widać, oglądając „Jay i Cichy Bob powracają”.
Pomiędzy przyciężkimi i wtórnymi żartami o wciąganiu zioła bądź seksualnymi aluzjami na poziomie 13-latka Smith tym razem opowiada o… ojcostwie. Wchodzi na bardziej emocjonalne nuty niż kiedykolwiek wcześniej i muszę przyznać, że one wychodzą mu najlepiej. Kilka scen w Jayem i graną przez córkę Smitha Harley Quinn jest naprawdę poruszających i dobrze zagranych. No, ale to są pojedyncze „strzały” wrzucone w wir nieudanej komedii, która wydaje się być pisana na kolanie.
Już sam punkt wyjścia, próbujący obśmiać trendy tworzenia sequeli, prequeli i rebootów przez Hollywood, kiedy samemu tworzy się sequel i reboot w jednym, wydaje się średnio udanym żartem z brodą i to spóźnionym o co najmniej dekadę. I do tego zwyczajnie kiepsko napisanym, bo bazującym na banałach i mało odkrywczych motywach. Smith korzysta z najbardziej oczywistych i banalnych chwytów. Próbuje oczywiście wbić szpilkę, poruszając tematy odtwórczości adaptacji komiksów czy wysilonej reprezentacji, która mocno trenduje obecnie w Hollywood, ale jednocześnie nadal pozostaje fanem i zapatrzonym w Fabrykę Snów, niczym dziecko, wyrobnikiem.
Smith funduje wprawdzie sobie i swoim fanom istną sentymentalną podróż przez 25 lat przygody z kinem, ale mam wrażenie, że nie nakręcił tego z potrzeby serca, tylko prędzej w odpowiedzi na atak serca, chcąc przynajmniej na tym etapie zamknąć pewien rozdział w artystycznym życiu.
Wszelkie zwroty akcji są leniwie rozpisane oraz pretekstowe, niemalże z obowiązku, byleby popchnąć akcję do przodu. W dialogach nie czuć życia i jakiejkolwiek przestrzeni – wydają się za to być mechanicznym odhaczaniem kolejnych tematów, które trzeba obśmiać.
Bo to już nie ten sam Kevin Smith co kiedyś. Teraz jest ojcem, wiodącym wygodne życie w Hollywood i dobijającym 50-tki obserwatorem popkultury, który kręci seriale dla CW („Supergirl”) i Netfliksa (seria animowana o przygodach He-Mana); który przeżył atak serca i przeżywa powoli rozwijającą się karierę aktorską swojej 18-letniej córki. Nie jest już buntownikiem, ani outsiderem amerykańskiej branży filmowej, tylko jej częścią, może trochę bardziej niepokorną, ale na pewno nie znajdującą się na obrzeżach.
Zresztą wystarczy spojrzeć na „listę gości”, którzy zgodzili się wystąpić w najnowszym filmie Smitha. Kiedyś największym „celebrytą”, który zaliczał cameo u niego, był Stan Lee, w czasach, gdy nie był on jeszcze masowo znany. Grający u niego Matt Damon czy Ben Affleck byli wówczas na początku swoich aktorskich dróg, więc –dopiero oglądając jego wcześniejsze filmy dziś – mamy wrażenie, że występowali u niego hollywoodzcy gwiazdorzy. A obecnie, poza powrotem Damona i Afflecka w epizodach, zobaczymy tam także Melissę Benoist, Vala Kilmera (parodiującego swoją rolę Batmana) czy Chrisa Hemswortha.
Szkoda, że „Jay i Cichy Bob powracają” to nieudana próba powrotu Kevina Smitha na stare filmowe śmieci.
W czasach mojej filmowej inicjacji jego produkcje odgrywały istotną rolę w kształtowaniu mego smaku i gustu. Do dziś imponują mi dialogi, napisane z werwą, dynamiką, pomysłowością i masą świetnych metafor, w pierwszych czterech-pięciu jego produkcjach. „W pogodni za Amy” do dziś uważam za jedną z najlepszych komedii romantycznych w historii kina. Chyba jednak przekroczył on pewną granicę i w chwili obecnej jest zaabsorbowany tyloma innymi projektami, że nie daje z siebie wszystkiego. Szkoda.