Święta, uniwersalizm i upupiony gangster. Czemu „Kevin sam w domu” wciąż jest tak popularny?
"Kevin sam w domu" w telewizji to tradycja dla niektórych równie ważna jak ubieranie choinki, dawanie prezentów czy wypatrywanie na niebie pierwszej gwiazdki. Film z 1990 nie miał najlepszych opinii, a mimo to stał się właściwie synonimem świąt. Co jest w nim takiego, że w Boże Narodzenie oglądamy "Kevina"?
10 listopada 1990 roku. Na ekrany chicagowskich kin wchodzi „Kevin sam w domu”. Sześć dni później produkcja trafia do szerokiej dystrybucji w całych Stanach Zjednoczonych. Recenzje nie są zbyt pochwalne, a Roger Ebert daje jej nawet dwa kciuki w dół. Mimo to przez 12 kolejnych tygodni film nie schodzi ze szczytu box office’u. Przy budżecie wynoszącym 18 mln dolarów, według Box Office Mojo w samym tylko kraju zarobił prawie 286 mln, a na całym świecie niemal 477 mln. Dzisiaj, 30 lat później wciąż się o nim mówi. Regularne emisje "Kevina samego w domu" w telewizji zapewniły mu nieśmiertelność, przez co po tylu dekadach nie potrafimy wyobrazić sobie Bożego Narodzenia bez tego seansu.
Kiedy Kevin zostaje sam w domu" zaczynają się święta.
Zacznijmy może od fabuły. Tutaj przecież nie znajdziemy nic oryginalnego. To opowieść spod znaku „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się to spełnić”. „Nie chcę żadnej rodziny” - krzyczy protagonista na początku filmu, a kolejnego dnia budzi się sam w ogromnym domu. Początkowo Kevin dobrze czuje się w nowej rzeczywistości, ale za chwilę będzie musiał stawić czoła dwójce złodziei. Bezpardonowa walka z rabusiami uświadomi mu, jak ważną rolę najbliżsi odgrywają w naszym życiu. Mamy więc typowo hollywoodzko-konserwatywny twist, z którego wynika, że rodzina jest wartością nadrzędną.
Podobne przesłanie w mainstreamowych filmach próbuje nam się sprzedać bardzo często. Ale czy tak naprawdę w tym wypadku kupilibyśmy je, gdyby akcja nie była osadzona w okresie świątecznym? Czy „Kevin sam w domu” stałby się równie popularny, gdyby McCallisterowie wyjeżdżali na wakacje i zapomnieli o biednym dzieciaku? Czy „Kevin sam w domu” działałby równie dobrze, gdyby rozgrywał się w czasie ferii zimowych? A skąd. Cała bożonarodzeniowa tradycja i kultura popularna wmawia nam, że końcówka grudnia to czas cudów, który należy spędzać z najbliższymi. Dlatego też łatwiej niż kiedykolwiek indziej jesteśmy skłonni zawiesić na chwilę nasz sceptycyzm, okazać obcym odrobinę dobroci i uwierzyć, że ktoś lub coś nad nami czuwa.
Twórcy dobrze wiedzieli, co robią, osadzając akcję w okresie świątecznym. Zdawali sobie też sprawę, że nie mogą przesadzić w prezentowaniu kolejnych bożonarodzeniowych evergreenów i na siłę, łopatą wpychać nam całą ideologię z nimi związaną. Netflix próbuje to robić od kilku la, ale czy o którejś świątecznej produkcji platformy będziemy mówić za trzy dekady? Wątpliwa sprawa (szczególnie gdy czyta się recenzje takie jak ta „Kalifornijskich świąt” napisana przez moją redakcyjną koleżankę). W żadnym momencie „Kevina samego w domu” Chris Columbus i John Hughes nie przesadzają ani z kiczem, ani słodyczą, ani naiwnością charakterystyczną dla innych, podobnych tytułów. W prostych słowach, chociaż jest to film dla osób w każdym wieku, bo wszyscy, bez względu na wiek, są w nim traktowani poważnie.
Twórcy traktują Kevina poważnie, a przecież jest on sadystą
Kluczową dla takiej strategii była postać wspomnianego scenarzysty. John Hughes to w końcu człowiek, który według obiegowych informacji nigdy nie dorósł i zawsze pielęgnował w sobie wewnętrzne dziecko. To on nauczył Hollywood opowiadać o młodzieży. Jako pierwszy potraktował problemy generacji X z należytym szacunkiem. Głównie dzięki jego „Szesnastu świeczkom” i (a nawet przede wszystkim) „Klubowi winowajców” ówcześni nastolatkowie otrzymali odpowiednią reprezentację na wielkim ekranie i nie musieli już identyfikować się z wiecznie napaloną i imprezującą „Menażerią”, czy równie mocno napędzanymi hormonami młodymi ludźmi odwiedzającymi „Świntucha” w nostalgicznej oprawie lat 50. Teraz stali się pełnowymiarowymi bohaterami, przeżywającymi kolejne wzloty i upadki.
Tak jak w latach 80. pokolenie X, tak w 1990 roku John Hughes potraktował Kevina. Podszedł do niego jak do skomplikowanego psychologicznie bohatera, prezentując jego marzenia, obawy i lęki, odnosząc się do uniwersalnych fantazji każdego z nas (niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie chciał, aby jego rodzina zniknęła). Wykorzystując płaszcz konserwatywnego przesłania, przemycił więc tropy silnie oddziałujące na wszystkich widzów. A Chris Columbus zadbał, aby znalazło się w tym odpowiednio dużo gatunkowej magii.
Chociaż mamy do czynienia z komedią familijną, łatwo zauważyć, że to tak naprawdę brutalny horror. W „Kevinie samym w domu” obserwujemy przecież cały festiwal tortur. Główny bohater znęca się nad włamywaczami, naprowadzając ich wprost na kolejne, wymyślne pułapki. Infantylizm znika pod całym mrocznym klimatem, a ten z kolei niwelowany jest slapstickiem. Pełno tu paradoksów. Pokazanie gwoździa wbijanego w stopę powinno wywoływać grymas bólu na naszych twarzach, a zamiast tego umieramy ze śmiechu. Bo przecież przerysowana reakcja na fizyczną krzywdę Marva jest w stanie rozbawić każdego ponuraka.
Świąteczna tradycja upupiania twardego gangstera
Szukając metapoziomów, na których „Kevin sam w domu” oddziałuje na naszą psychikę, nie możemy pominąć obsady. A szczególnie odtwórcy roli jednego z rabusiów. W końcu Joe Pesci dokładnie dwa miesiące wcześniej chętnie sięgał po broń i nie dawał sobie w kaszę dmuchać w „Chłopcach z ferajny”. Aktor, szczególnie dzisiaj, kojarzony jest ze swoich ról twardych gangsterów, którzy bez chwili zastanowienia połamią nogi każdemu, kto wisi im kasę. W filmie Columbusa jego wizerunek zostaje zszargany. Staje się on ofiarą i pokonuje go zwykły dzieciak. Znając emploi Pesciego jest to wręcz nie do pomyślenia. Ironiczna rola jednego z ulubieńców Martina Scorsese to kolejny powód, dla którego po latach (weźmy pod uwagę, że „Kasyno” zadebiutowało w 1995 roku) tę produkcję wciąż ogląda się z zaangażowaniem i zachwytem.
Czy można było przewidzieć, że film stanie się tak popularny i po 30 latach nie tylko Amerykanie, ale również Polacy nie będą wyobrażać sobie bez niego Bożego Narodzenia? Gdyby tak było, przed produkcją widzielibyśmy logo innej wytwórni. Prawa do scenariusza posiadało bowiem Warner Bros. Kiedy okazało się, że twórcy znacząco przekroczą zakładane pierwotnie koszty, studio sprzedało prawa 20th Century Fox. Do dzisiaj żałują tej decyzji, bo przygody Kevina ciągle bawią tak samo jak w dniu premiery. A może nawet bardziej. I nic nie wskazuje na to, aby miało się to zmienić. Bo to po prostu dobry i ponadczasowy film.
Artykuł został po raz pierwszy opublikowany w 2020 roku. Czy będziemy go publikować co roku jak Polsat puszcza Kevina? Byż może.