Kiedy system niszczy człowieka. Tegoroczne nominacje do Oscarów pokazują, jak trudne może być funkcjonowanie w społeczeństwie
Nie jest to częste, w końcu poniekąd Oscary skupiają całą masę różnych filmów, które Amerykańska Akademia Filmowa uznała za najlepsze, ale w tym roku ewidentnie wyłania się jeden, przeważający temat, który spaja dużą część nominowanych produkcji. Zły system oraz ludzie, którzy są jego ofiarami bądź produktami.

Oscary coraz rzadziej reprezentują pełne spektrum doświadczenia filmowego, jakie przeżywa globalny widz w kinie w danym roku. Jeszcze rzadziej reprezentują odmienne punkty widzenia, wynikające z pochodzenia etnicznego czy przynależności płciowej. I choć w tym roku Oscary ponownie są nadmiernie białe i rodzaju męskiego to, niejako paradoksalnie, z nominowanych filmów wyłania się wspólny, główny temat/problem – jest nim umiejscowienie człowieka pomiędzy zębatkami systemu.
„System” jest tu oczywiście rozumiany szeroko – od politycznego, przez meandry kapitalizmu, po ramy kulturowe czy obyczajowe. Widać to w przeróżnych permutacjach, począwszy od ludzi, którzy próbują „walczyć” z systemem poprzez wsiąknięcie w jego struktury. Inni, jako jego ofiary, przepoczwarzają się w niebezpiecznych psychopatów bądź brutalnych morderców na zlecenie. Jeszcze inni, wykluczeni przez system, próbują jednak tylnymi drzwiami (dosłownie i w przenośni) dostać się do stołu z daniem głównym.
W nominowanym w sześciu kategoriach znakomitym „Parasite” reżyser Bong Joon-ho pokazuje nam rodzinę, która jest w stanie naprawdę wiele uczynić i wznieść się na wyżyny kreatywności, byleby tylko móc dołączyć do „wyższych sfer”.
Pomimo tego, że są ekonomicznymi ofiarami systemu i żyją na peryferiach społeczeństwa, walczą z nim grając w jego własną grę, rozsadzając od środka życie sytuowanej rodziny, która potrafiła się odnaleźć w tym wszystkim na tyle, że radzi sobie dobrze i wiedzie całkiem komfortowe życie. Bong Joon-ho sprawił, że jego opowieść można potraktować jako uniwersalne studium ludzi, których bieda przygniata i trzyma blisko chodnika, podczas gdy oni marzą o tym, co widzą tylko za przysłowiową szybą. Lepsze życie jest pozornie na wyciągnięcie ręki, parę przecznic dalej, widać je u sąsiadów za rogiem, u naszego szefa, u bogatego biznesmena, którego mijamy na ulicy.
„Joker”, który jako pierwszy film z rodowodem komiksowym może się pochwalić aż 11 nominacjami do Oscara (w tym w najważniejszych kategoriach) próbuje dość znacząco przepisać historię najbardziej popularnego złoczyńcy w historii popkultury. W komiksach i wcześniejszych filmach Joker był niemalże siłą natury, chaosem niewiadomego pochodzenia, który niczym fatum nawiedzał Gotham City i stanowił jednocześnie wykrzywione odbicie psychoz samego Batmana.
W filmie Todda Phillipsa Joker nie jest tylko i wyłącznie szaleńcem i siłą zła, on jest produktem nas wszystkich - społeczeństwa, które z łatwością potrafi wykluczać, szykanować ludzi innych niż reszta, poniżać słabszych.
I wreszcie, nie potrafi sobie poradzić z osobami chorymi psychicznie. Ani nasze instytucje ani my sami nie umiemy się obchodzić z ludźmi z problemami natury mentalnej. To z kolei nie tylko ich samych wyklucza, ale też sprawia, że ich problemy się pogłębiają i czasem są w stanie urosnąć do poziomu niebezpiecznej frustracji prowadzącej do wielkiego wybuchu. „Joker” to anty-bajka o tym, jak społeczeństwo tworzy swoich własnych ekstremistów i zrzuca tym samym winę i odpowiedzialność na nas wszystkich.
Jeszcze dalej/głębiej posuwa się Ladj Ly, reżyser szalenie intensywnego, nominowanego do Oscara w kategorii „najlepszy film międzynarodowy” obrazu „Nędznicy”. To, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, przypowieść o tym, jak chore i podzielone społeczeństwo staje się zapalnikiem i przyczynkiem do nieuchronnej rewolucji.
Napięcia między rasowe, międzyklasowe, nierówności oraz borykanie się z biedą oraz wypaczoną empatią wręcz buzują i czekają tylko na wystarczający powód by eksplodować i „Nędznicy” świetnie to portretują. To filmowy napój energetyczny, który trzyma widza na krawędzi fotela praktycznie cały czas pokazując jednocześnie całkiem realną alternatywę niedalekiej przyszłości/współczesności – nie da się bowiem trwać w stanie takiego napięcia i wysokiego ciśnienia w nieskończoność.
Z trochę innej, o wiele bardziej przygniatającej widza, perspektywy do tego zagadnienia podchodzi nominowany w kategorii „Najlepszy film dokumentalny” „The Cave: szpital w ogniu”.
Obserwujemy w rozdzierające serca ofiary wojny, czyli na dobrą sprawę walki dwóch systemów, która okazuje się jedną wielką niszczącą siłą. Tak wielką, że ludzie są wobec niej bezradni. Bombardowane syryjskie miasto, w którym rozgrywają się dramatyczne wydarzenia jest jednym wielkim cmentarzyskiem, a wszyscy ranni i umierający (w tym dzieci) trafiają do tytułowego szpitala, w którym znajdują się podziemne systemy korytarzy, gdzie w momencie zrzucania bomb przetransportowywani są pacjenci.
W tym piekle, w którym życie ludzkie zostało zredukowane do absolutnych podstaw i walki o przetrwanie, nie zostaje nic innego, jak zwyciężać zło dobrem, jakkolwiek banalnie i tanio to nie brzmi. Główna bohaterka dokumentu, dzielna pani doktor Amani ryzykuje własnym życiem, byle by tylko nieść pomoc naprawdę potrzebującym. Pracuje w ekstremalnych warunkach, ale pomimo całkowicie zrozumiałych momentów słabości, heroicznie stawia czoła niszczycielskiej sile zła dając nadzieję, światełko w tunelu na to, że ten świat nie leży jeszcze w totalnych moralnych gruzach.
Choć jest to szalenie trudny seans, to „The Cave”, mający naprawdę spore szanse na Oscara 2020, jest na dobrą sprawę jedynym z wyżej wymienionych filmów, które, paradoksalnie, są całkiem optymistycznie nastawione, do tego co przed nami.
Także polskie „Boże Ciało” pozycjonuje się jako opowieść o człowieku wyplutym przez system (choć w tym przypadku trochę ze swojej własnej winy), który „zakrada się” ponownie do społeczeństwa i to drzwiami plebanii.
Jego niepokorna natura nie pozwala mu jednak, na szczęście, bezrefleksyjnie wpasować się w ramy niewielkiej społeczności jako „udawany” ksiądz proboszcz. Bohater „Bożego Ciała”, Daniel, próbuje rozruszać skostniałe sumienie miasteczka oraz kościelne rytuały, nadając im nowego życia, młodzieńczej energii, a przy tym przybliżyć je bardziej do ludzi, nie jako psute ceremoniały, a realne wskazówki do tego jak żyć, czuć, odnosić się do innych. Fakt, że z początku jego podejście spotyka się z dystansem to dowód na to, jak bardzo system zatruł nasze postrzeganie tego co dobre i tego co złe.
Równie ciekawym i poruszającym przykładem człowieka ukształtowanego przez środowisko i okoliczności jest „Irlandczyk”, a konkretniej grany przez Roberta De Niro Frank Sheeran.
Jest on produktem swoich czasów, czyli połowy XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Można zaryzykować stwierdzenie, że Frank w głębi duszy nie jest złym człowiekiem, ale wpadł w sidła złego towarzystwa, przemocy (z którą zbratał się już na wojnie) i staroszkolnego modelu maczo. Jego „toksyczna męskość” zabrała mu umiejętność normalnych relacji z ludźmi, bez sięgania po rękoczyny, groźby i broń palną jest jak bez ręki i argumentów. Smutnym symbolem tego poddawania się koleinom systemowym jest jego relacja z córką - boleśnie milcząca i na dobrą sprawę, w trakcie upływu czasu przedstawionego w filmie Martina Scorsese zaczyna się ulatniać, odchodzić w niebyt.
Już w nocy z 9 na 10 lutego poznamy zwycięzców nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Jeśli powyższe filmy, o których wspomniałem w tekście, zdobędą Oscary może to oznaczać, że, świadomie bądź nie, wszyscy widzimy problem i czujemy, że coś jest nie tak ze światem wokół nas. Że jesteśmy w stanie wrzenia jako społeczeństwo. Oczywiście najlepiej by było, gdyby udało się ten proces zatrzymać tylko i wyłącznie na taśmie filmowej, ale czarny scenariusz jest jak najbardziej realny. Tym niemniej, miejmy nadzieję, że ostatecznie czeka nas happy end.