REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Kiedy system niszczy człowieka. Tegoroczne nominacje do Oscarów pokazują, jak trudne może być funkcjonowanie w społeczeństwie

Nie jest to częste, w końcu poniekąd Oscary skupiają całą masę różnych filmów, które Amerykańska Akademia Filmowa uznała za najlepsze, ale w tym roku ewidentnie wyłania się jeden, przeważający temat, który spaja dużą część nominowanych produkcji. Zły system oraz ludzie, którzy są jego ofiarami bądź produktami.

08.02.2020
13:00
nedznicy 2019 oscary
REKLAMA
REKLAMA

Oscary coraz rzadziej reprezentują pełne spektrum doświadczenia filmowego, jakie przeżywa globalny widz w kinie w danym roku. Jeszcze rzadziej reprezentują odmienne punkty widzenia, wynikające z pochodzenia etnicznego czy przynależności płciowej. I choć w tym roku Oscary ponownie są nadmiernie białe i rodzaju męskiego to, niejako paradoksalnie, z nominowanych filmów wyłania się wspólny, główny temat/problem – jest nim umiejscowienie człowieka pomiędzy zębatkami systemu.

„System” jest tu oczywiście rozumiany szeroko – od politycznego, przez meandry kapitalizmu, po ramy kulturowe czy obyczajowe. Widać to w przeróżnych permutacjach, począwszy od ludzi, którzy próbują „walczyć” z systemem poprzez wsiąknięcie w jego struktury. Inni, jako jego ofiary, przepoczwarzają się w niebezpiecznych psychopatów bądź brutalnych morderców na zlecenie. Jeszcze inni, wykluczeni przez system, próbują jednak tylnymi drzwiami (dosłownie i w przenośni) dostać się do stołu z daniem głównym.

W nominowanym w sześciu kategoriach znakomitym „Parasite” reżyser Bong Joon-ho pokazuje nam rodzinę, która jest w stanie naprawdę wiele uczynić i wznieść się na wyżyny kreatywności, byleby tylko móc dołączyć do „wyższych sfer”.

Pomimo tego, że są ekonomicznymi ofiarami systemu i żyją na peryferiach społeczeństwa, walczą z nim grając w jego własną grę, rozsadzając od środka życie sytuowanej rodziny, która potrafiła się odnaleźć w tym wszystkim na tyle, że radzi sobie dobrze i wiedzie całkiem komfortowe życie. Bong Joon-ho sprawił, że jego opowieść można potraktować jako uniwersalne studium ludzi, których bieda przygniata i trzyma blisko chodnika, podczas gdy oni marzą o tym, co widzą tylko za przysłowiową szybą. Lepsze życie jest pozornie na wyciągnięcie ręki, parę przecznic dalej, widać je u sąsiadów za rogiem, u naszego szefa, u bogatego biznesmena, którego mijamy na ulicy.

Joker”, który jako pierwszy film z rodowodem komiksowym może się pochwalić aż 11 nominacjami do Oscara (w tym w najważniejszych kategoriach) próbuje dość znacząco przepisać historię najbardziej popularnego złoczyńcy w historii popkultury. W komiksach i wcześniejszych filmach Joker był niemalże siłą natury, chaosem niewiadomego pochodzenia, który niczym fatum nawiedzał Gotham City i stanowił jednocześnie wykrzywione odbicie psychoz samego Batmana.

W filmie Todda Phillipsa Joker nie jest tylko i wyłącznie szaleńcem i siłą zła, on jest produktem nas wszystkich - społeczeństwa, które z łatwością potrafi wykluczać, szykanować ludzi innych niż reszta, poniżać słabszych.

I wreszcie, nie potrafi sobie poradzić z osobami chorymi psychicznie. Ani nasze instytucje ani my sami nie umiemy się obchodzić z ludźmi z problemami natury mentalnej. To z kolei nie tylko ich samych wyklucza, ale też sprawia, że ich problemy się pogłębiają i czasem są w stanie urosnąć do poziomu niebezpiecznej frustracji prowadzącej do wielkiego wybuchu. „Joker” to anty-bajka o tym, jak społeczeństwo tworzy swoich własnych ekstremistów i zrzuca tym samym winę i odpowiedzialność na nas wszystkich.

Jeszcze dalej/głębiej posuwa się Ladj Ly, reżyser szalenie intensywnego, nominowanego do Oscara w kategorii „najlepszy film międzynarodowy” obrazu „Nędznicy”. To, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, przypowieść o tym, jak chore i podzielone społeczeństwo staje się zapalnikiem i przyczynkiem do nieuchronnej rewolucji.

Napięcia między rasowe, międzyklasowe, nierówności oraz borykanie się z biedą oraz wypaczoną empatią wręcz buzują i czekają tylko na wystarczający powód by eksplodować i „Nędznicy” świetnie to portretują. To filmowy napój energetyczny, który trzyma widza na krawędzi fotela praktycznie cały czas pokazując jednocześnie całkiem realną alternatywę niedalekiej przyszłości/współczesności – nie da się bowiem trwać w stanie takiego napięcia i wysokiego ciśnienia w nieskończoność.

Z trochę innej, o wiele bardziej przygniatającej widza, perspektywy do tego zagadnienia podchodzi nominowany w kategorii „Najlepszy film dokumentalny” „The Cave: szpital w ogniu”.

Obserwujemy w rozdzierające serca ofiary wojny, czyli na dobrą sprawę walki dwóch systemów, która okazuje się jedną wielką niszczącą siłą. Tak wielką, że ludzie są wobec niej bezradni. Bombardowane syryjskie miasto, w którym rozgrywają się dramatyczne wydarzenia jest jednym wielkim cmentarzyskiem, a wszyscy ranni i umierający (w tym dzieci) trafiają do tytułowego szpitala, w którym znajdują się podziemne systemy korytarzy, gdzie w momencie zrzucania bomb przetransportowywani są pacjenci.

W tym piekle, w którym życie ludzkie zostało zredukowane do absolutnych podstaw i walki o przetrwanie, nie zostaje nic innego, jak zwyciężać zło dobrem, jakkolwiek banalnie i tanio to nie brzmi. Główna bohaterka dokumentu, dzielna pani doktor Amani ryzykuje własnym życiem, byle by tylko nieść pomoc naprawdę potrzebującym. Pracuje w ekstremalnych warunkach, ale pomimo całkowicie zrozumiałych momentów słabości, heroicznie stawia czoła niszczycielskiej sile zła dając nadzieję, światełko w tunelu na to, że ten świat nie leży jeszcze w totalnych moralnych gruzach.

Choć jest to szalenie trudny seans, to „The Cave”, mający naprawdę spore szanse na Oscara 2020, jest na dobrą sprawę jedynym z wyżej wymienionych filmów, które, paradoksalnie, są całkiem optymistycznie nastawione, do tego co przed nami.

Także polskie „Boże Ciało” pozycjonuje się jako opowieść o człowieku wyplutym przez system (choć w tym przypadku trochę ze swojej własnej winy), który „zakrada się” ponownie do społeczeństwa i to drzwiami plebanii.

Jego niepokorna natura nie pozwala mu jednak, na szczęście, bezrefleksyjnie wpasować się w ramy niewielkiej społeczności jako „udawany” ksiądz proboszcz. Bohater „Bożego Ciała”, Daniel, próbuje rozruszać skostniałe sumienie miasteczka oraz kościelne rytuały, nadając im nowego życia, młodzieńczej energii, a przy tym przybliżyć je bardziej do ludzi, nie jako psute ceremoniały, a realne wskazówki do tego jak żyć, czuć, odnosić się do innych. Fakt, że z początku jego podejście spotyka się z dystansem to dowód na to, jak bardzo system zatruł nasze postrzeganie tego co dobre i tego co złe.

Równie ciekawym i poruszającym przykładem człowieka ukształtowanego przez środowisko i okoliczności jest „Irlandczyk”, a konkretniej grany przez Roberta De Niro Frank Sheeran.

Jest on produktem swoich czasów, czyli połowy XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Można zaryzykować stwierdzenie, że Frank w głębi duszy nie jest złym człowiekiem, ale wpadł w sidła złego towarzystwa, przemocy (z którą zbratał się już na wojnie) i staroszkolnego modelu maczo. Jego „toksyczna męskość” zabrała mu umiejętność normalnych relacji z ludźmi, bez sięgania po rękoczyny, groźby i broń palną jest jak bez ręki i argumentów. Smutnym symbolem tego poddawania się koleinom systemowym jest jego relacja z córką - boleśnie milcząca i na dobrą sprawę, w trakcie upływu czasu przedstawionego w filmie Martina Scorsese zaczyna się ulatniać, odchodzić w niebyt.

REKLAMA

Już w nocy z 9 na 10 lutego poznamy zwycięzców nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.

Jeśli powyższe filmy, o których wspomniałem w tekście, zdobędą Oscary może to oznaczać, że, świadomie bądź nie, wszyscy widzimy problem i czujemy, że coś jest nie tak ze światem wokół nas. Że jesteśmy w stanie wrzenia jako społeczeństwo. Oczywiście najlepiej by było, gdyby udało się ten proces zatrzymać tylko i wyłącznie na taśmie filmowej, ale czarny scenariusz jest jak najbardziej realny. Tym niemniej, miejmy nadzieję, że ostatecznie czeka nas happy end.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA