"Maestro" otwiera cytat, wedle którego prawdziwa sztuka nie daje odpowiedzi, tylko prowokuje pytania. W dodatku opiera się na sprzecznościach. W tej mądrości Bradley Cooper wyniuchał klucz do biografii Leonarda Bernsteina. Przywiązuje się do niego tak na dobre, jak i na złe.
OCENA
Chociaż film rozpoczyna się od cytatu, równie dobrze mogłoby go otwierać ujęcie z tabliczką z napisem "wstęp wzbroniony". Stojący za kamerą Bradley Cooper w stylu Orsona Wellesa w "Obywatelu Kanie" pyta, kim był jego bohater. W historii Leonarda Bernsteina interesują go tylko sprzeczności. Chociaż uwydatnia miłość dyrygenta do Felicii Montealegre, pokazuje jednocześnie, że lubił bawić się z chłopcami tuż pod jej nosem. Widzi go też jako introwertyka załatwiającego potrzeby fizjologiczne przy otwartych do toalety drzwiach. Nie pomija nawet rozdarcia artysty między sztuką wysoką (muzyka klasyczna) a niską (musicale). "Maestro" staje się przez to filmem zbudowanym na kontrapunktach, w którym nawet przy powalającej emocjonalnie rozmowie uwagę przykuwa wielki Snoopy przelatujący gdzieś w tle.
Cooper bawi się tu środkami wyrazu klasycznego Hollywood. Pozwala sobie nawet na żarty z jego wymuszonej kodeksem Haysa niewinności. Z mlekiem pod nosem pokazuje nam falliczną wieżę pod kołdrą, aby ujawnić, że to tylko stopy głównych bohaterów. "Maestro" ma bowiem w sobie pokłady współczesnej ironii. Chociaż są one zbyt słabo eksponowane, film ogląda się przyjemnie z powodu nostalgicznego stylu minionej bezpowrotnie ery kina stylu zerowego. Bo to produkcja wzdychająca do wielkich hollywoodzkich melodramatów.
Więcej o filmie "Maestro" poczytasz na Spider's Web:
Maestro - recenzja filmu Netfliksa
Nie tylko połowa opowieści rozgrywa się w czerni i bieli, ale Cooper lubi też odnosić się do dawnych mistrzów. Litania inspiracji rozpoczyna się od Wellesa i biegnie przez Michaela Curtiza aż do Douglasa Sirka, którego ducha można wyczuć w podkreślaniu sztuczności przyjętej konwencji. Dzięki temu "Maestro" kręci nosem na realizm, bo interesuje go tylko kinowa magia. Ta gatunkowa bezczelność uwodzi widzów już kiedy Felicia po raz pierwszy pojawia się na ekranie i podchodzi do kamery, aby muzyka mogła podkreślić jej znaczenie dla dalszej części fabuły.
Opowieść rozpoczyna się w momencie, kiedy przed Bernsteinem otwierają się drzwi do wielkiej kariery. Stało się to gdy w wieku 25 lat przyszło mu zastąpić Brunona Waltera na koncercie w nowojorskiej Carnegie Hall. Reżyser wraz ze współscenarzystą Joshem Singerem wycinają z reszty biografii artysty wszystko, czego nie może pokazać przez pryzmat jego związku z Felicią. Cooper podkreśla ich wzajemną bliskość umieszczając bohaterów nos w nos w jednym kadrze, bądź przy pomocy teatralnych ujęć uwydatnia ich oddalenie.
Cooper podchodzi do Bernsteina z podziwem, ale i dystansem. Nie stawia mu celuloidowego pomnika, bo prócz geniuszu interesują go też skazy na biografii artysty. Podczas gdy świat rzucał mu się do stóp, dla swoich najbliższych był bowiem potworem. "Maestro" nie potrafi jednak stworzyć z tych sfer spójnej całości. Nie ma w nim szarych stref, w których podczas analizy cancel culture rozpływał się "Tar". On rzuca skrajnościami w pustą przestrzeń i w nosie ma, co sobie z nich widz ułoży. Jest piękny - to mu trzeba oddać. Niestety, aż za bardzo zdaje sobie z tego sprawę. Zachowuje się bowiem, jakby masturbował się do własnego odbicia.
"Maestro" nie uznaje niskich tonów. Nawet celebracja miłości od pierwszego wejrzenia musi uderzać z mocą sztuki "Joanna d'Arc na stosie" Arthura Honeggera. Nawet kiedy film szczerzy się do masowego widza w musicalowych wstawkach, wciąż zachowuje powagę rodem z Requiem Mozarta. Pretensja wychodzi mu nosem w każdej scenie. Wielkie ambicje nie idą bowiem w parze z artystyczną dojrzałością. Produkcja cierpi tym samym z identycznych powodów, co reżyserski debiut Coopera. Tak jak w "Narodzinach gwiazdy" mamy bowiem do czynienia z kinem wyniosłym, stawiającym się ponad swoje rozrywkowe aspekty. Dąży do miana dzieła sztuki, a w rzeczywistości okazuje się harlequinem pisanym językiem Jona Fosse.
"Maestro" ma oczywiście swoje momenty.
Wielominutowa scena wykonania II Symfonii Mahlera to coś więcej niż pokaz śmiesznych min wcielającego się w główną rolę Coopera. Można w niej odnaleźć jakąś prawdę o sztuce wysokiej, takiej emocjonalnej. Natchnionej przez Boga i wymagającej od artysty całkowitego spalenia. Przede wszystkim dużo jednak mówi o Bernsteinie. Źródła jego geniuszu i siły doszukuje się bowiem w Felicii. O ile cały film został sprawnie wyreżyserowany, o tyle tutaj udało się osiągnąć prawdziwą maestrię. Mimo wszystko nie udaje się nią przepędzić tych wszystkich much z nosa produkcji.
"Maestro" chciałby być tak wielkim filmem, jak wielka jest proteza nosa Bernsteina. Ona jeszcze przed premierą wywołała kontrowersje i została skrytykowana przez internautów, doszukujących się w niej ośmieszenia żydowskiego pochodzenie głównego bohatera. Co gorsza, Cooper bardzo lubi nią świecić, nad wyraz często kierując kamerę na swoją twarz. Niemniej jako aktor fałszuje rzadziej niż na stanowisku reżysera. Ekranowy pojedynek przegrywa jednak ze swoją partnerką. To Carey Mulligan jest prawdziwą gwiazdą tej produkcji. W przeciwieństwie do niego wie, że czasami mniej znaczy więcej. Potrafi wydobyć ze swojej postaci wszystkie psychologiczne niuanse. Jej Felicia staje się osobą subtelną, narażoną na ciosy zewnętrzne. Nienachalnie zdobywa przez to naszą sympatię i współczucie.
Brak podobnej delikatności jest największym problemem "Maestro". To film, który nie pozwala nam odczuć swojego monumentalizmu, tylko usilnie podsuwa nam go pod nos. Nie sprawdza się przez to jako hołd dla podziwianego artysty. Wychodzi z tego raczej skazana na porażkę próba naśladowania jego geniuszu. Udaje się przejąć tylko jego ułamek. Z tego względu bisów nie należy się domagać, ale owacje można złożyć. Niekoniecznie jednak na stojąco.
"Maestro" już na Netflix.