REKLAMA

Małżeństwa i ich przekleństwa

Tyler Perry powinien dać sobie spokój z filmami pełnometrażowymi i sztukami, a wszystkie swoje pomysły raczy wykorzystać w autorskim sitcomie House of Payne. Jeśli znudziłby się tym, to niech swoje pomysły sklei w jedno, aby powstała afroamerykańska wersja Na wspólnej czy EastEnders. Małżeństwa i przekleństwa to bowiem dwugodzinna telenowela będąca wypadkową wszystkich wcześniejszych produkcji Perry'ego. Dlaczego więc polski dystrybutor wpuścił go na ekrany polskich kin?

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Patricia jest specjalistką od związków. Cyklicznie wydaje książki o małżeństwie i relacjach między kobietą, a mężczyzną. Żyje wraz z mężem w cudownym domu na przedmieściach i wydają się być idealną parą. Jednak, co roku wraz ze swoimi przyjaciółmi spotykają się na tydzień w odosobnionym miejscu, aby dokonać grupowej terapii małżeńskiej. Każda z par zadaje sobie pytanie: "Dlaczego się pobraliśmy?". Do Patricii i Gavina dochodzą jeszcze Sheila i Mike, Angela i Marcus oraz Diane i Terry. Wszyscy mają problemy, które można rozwiązać właśnie w tym tygodniowym odosobnieniu od zgiełku miasta. Tym razem wybrali przytulną górską chatkę. W pewnym momencie wybucha skandal obyczajowy, kiedy Mike zamiast Sheili przyjeżdża z seksowną i młodą Triną.

Najnowszy film Perry'ego - oparty z resztą na jego własnej sztuce - to nic więcej jak telenowela małżeńska. Pary zamiast analizować swój związek szukają w nim minusów za wszelką cenę i to w dodatku tych, które aktualnie zmieniły ich życie. W ten sposób idea corocznych spotkań ma sens, lecz to lekko naciągane wyjaśnienie, gdyż Perry sugeruje, że każdego kolejnego roku dane małżeństwo przeżywa kryzys. Ale do rzeczy! Schemat jest prosty jak w typowej amerykańskiej komedii - sielanka, kryzys, dążenie do jego rozwiązania i happy end. Reżyser kurczowo trzyma się tego wzoru, choć tak naprawdę w obrazie komedii jest niewiele. Wszelkie komentarze zgorzkniałych mężatek mogłyby stać się odpowiedzią na Seks w wielkim mieście, a męskie rozmowy szczęśliwych posiadaczy żon byłyby znakomitą ripostą na wszelkie miałkie przedstawienie postaci faceta w amerykańskich komediach romantycznych. Niestety, nic z tego tu nie doświadczymy. Naszą uwagę mają skupić dialogi z żartem z najniższej półki. I powodem tego na pewno nie jest fakt, że w filmie grają sami aktorzy afroamerykańscy. Perry uogólnił problemy oraz zaniechał ukazania kulturowego dziedzictwa. Gdyby te role zagrali biali aktorzy, całość prezentowałaby się podobnie i nawet nie trzeba by było zmieniać kwestii. Problem polega w tym, że więcej tu dramatu i poważnego spojrzenia na temat małżeństwa. Brakuje ironii, czegoś co mogłoby rozbawić wszystkie pary małżeńskie siedzące w kinie. Przez to, film jest nudny i dłuży się niczym tasiemcowy serial obyczajowy.

REKLAMA

Nie ratują go nawet dość wyraziste postacie. Znakomita rola Angeli, zazdrosnej chłopczycy z niewyparzoną gębą i chęcią dominowania nad małżonkiem, zostaje nagle zepchnięta na bok, gdy najpoważniejszym wątkiem okazuje się brak wiary w siebie Sheili, która stara się schudnąć dla męża. Nawet motyw Patricii, winiącej się za śmierć syna czy Diane, businesswoman, spędzającej więcej czasu w pracy niż z rodziną, nie jest w stanie się wybić. Po stronie męskiej najlepiej też nie jest. Marcus nie mający ochoty na kochanie się z żoną, bo ma problemy ze swoim "męstwem" lub Mike nie zauważający pozytywnych cech Sheili i ganiący ją za jej tuszę. Wszystko jak najbardziej w porządku, choć denerwuje tylko rola, która przypadła samemu Tylerowi Perry'emu. W jego związku role zostały odwrócone. To żona nie pamięta urodzin swojej córki i jest przepracowana, a mąż namawia ją na kolejne dziecko i chce być przez nią szanowany. Ta zamiana nie wyszła jednak na dobre, gdyż kompletnie nie przekonuje widza. Podobnie jest z resztą par. Nawet historia Sheili wydaje się być zapożyczona z marnego amerykańskiego romansu, gdyż jest zbyt bajkowa i niesamowicie przewidywalna.

Tyler Perry we wcześniejszych swoich produkcjach wcielał się w postać babci Madei, która pomimo ekscentrycznego zachowania, zawsze służyła dobrą radą. Zwykle, te porady dotyczyły nawrócenia i ponownego odnalezienia Boga w sercu. W Małżeństwach i ich przekleństwach sprawa wygląda podobnie tak, jak np. w Z pamiętnika wściekłej żony. Mówi się tu o chrześcijańskim podejściu do życia, ale się go nie pokazuje. Ta cała religijna otoczka staje się wydmuszką. Sheila wspomina jak odnalazła szczęście, jak się modliła, a nigdy nie zobaczyliśmy jak medytuje na górze czy aktywnie uczestniczy w życiu Kościoła. Odnosi się to również do reszty bohaterów. Tym samym, dziękczynna mowa końcowa Patricii przypomina kazanie niepraktykującej chrześcijanki. I można to zdanie podpiąć do każdego wcześniejszego filmu Perry'ego.

REKLAMA

Małżeństwa i ich przekleństwa mają jedną poważną wadę - nudzą. Widz przeżywa czterokrotne deja vu, gdyż problemy tych par są znane już z innych obrazów reżysera. Perry się powtarza i nie wprowadza ani odrobiny świeżości do gatunku. A szkoda, bo głęboka analiza małżeństw mogłaby być świetną satyrą na otaczający świat, jak również czymś nowym w twórczości reżysera. Niestety, nie tym razem.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-11T09:01:00+02:00
Aktualizacja: 2025-05-10T10:10:00+02:00
Aktualizacja: 2025-05-09T14:29:48+02:00
Aktualizacja: 2025-05-08T13:25:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-08T08:44:03+02:00
Aktualizacja: 2025-05-08T08:29:24+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA