Od dwóch dni słucham na okrągło najnowszego albumu Placebo. I, niestety, nie dlatego że tak mi się spodobał. Próbuję coś w nim usłyszeć. Coś więcej niż tylko nudne, stonowane melodie i Briana Molko śpiewającego jakby był wielce zmęczony życiem. Bo nic innego na "Loud Like Love" nie ma.
O ile singiel "Too Many Friends" w okresie premiery naprawdę wpadł mi w ucho, to nie oczekiwałem że cała reszta płyty będzie nagrana w niemal identycznym stylu. "Loud Like Love" leciało mi z głośników, i nie byłem w stanie usłyszeć jakiejkolwiek większej różnicy między tymi utworami. Kilka szybszych riffów i perkusja w "Rob The Bank" i "Purify" dają jakieś nadzieje, ale nawet dwa skowronki wiosny nie czynią.
Albumowi zdecydowanie brakuje ognia, i jakiejś większej mocy. Gitara dawkowana jest bardzo powoli i spokojnie, żeby nie powiedzieć ostrożnie. Jakby zespół bał się zagrać ciut ostrzej jak dawniej w "Every You, Every Me". Więcej miejsca poświęcono klawiszom obecnym w każdym kawałku. Jasne, na jednym czy dwóch kawałkach mogło być stonowanie. Ale, do cholery, nie na całej płycie. Bo wieje wtedy nudą.
Tematyka wszystkich piosenek jest związana oczywiście z miłością. Brian Molko w tekstach śpiewa głównie o jej najmroczniejszych i najgorszych cechach. I to jest jeszcze OK. Problem w tym, jak o tym śpiewa - albo powiedzmy wprost, zawodzi. Wszystkie partie kończą się przeciągającym wyciem wokalisty, i jest po prostu smutno. Jakby Molko chciał się pochwalić, że umie wyciągać wysokie tony. Mógł to sobie zostawić na koncerty, a na płycie rzucić nieco więcej agresji w śpiew. Żeby chociaż on uratował monotonię tej płyty.
W listopadzie Placebo zagra na Torwarze promując "Loud Like Love". Chciałem się nawet wybrać, ale po takim słabym materiale przemyślę to jeszcze kilka razy. I będę do bólu szczery - jeśli ta płyta naprawdę jest "głośna jak miłość", to musiałbym się poważnie zastanowić czy warto się w ogóle zakochiwać. Bo taka miłość jaką serwuje Placebo jest po prostu nudna.