Dawniej byliśmy w tym mistrzami. Potrafiliśmy płakać ze śmiechu, obserwując kreacje Stuhra, Pazury, Kondrata czy Dziędziela. Linie dialogowe z naszych komedii przechodziły do historii i mowy potocznej. Powstawały legendy polskiej kinematografii. Właśnie do czasów świetności rodzimej komedii nawiązuje „Obywatel” obu Sthuhrów. Chociaż film chce należeć do zacnego grona, jedynie potwierdza moją tezę – my już po prostu nie umiemy kręcić komedii.
Stało się coś bardzo złego. W naszym filmowym DNA uśmiech i żart był wszyty niemal od samego początku. Kto oglądał dzieła Barei, ten doskonale to rozumie. Chociaż nie produkowaliśmy komedii sensu stricto, nasze filmy były bardziej zabawne, przy okazji ujmująco życiowe, niż wszystkie dzisiejsze superprodukcje razem wzięte. Szary i momentalnie straszny PRL czy pierwsze lata po dzikiej transformacji ustrojowej – pomimo niezbyt lekkich czasów dostawaliśmy takie serie skeczy, które mogliśmy z uwielbieniem oglądać na okrągło, bez znudzenia.
Dzisiaj, w świecie bardziej kolorowym, różnorodnym i postępowym całkowicie straciliśmy poczucie humoru. Przykry monument prosto ze stolicy w postaci „Kac Wawy” nieustannie mi o tym przypomina. „Wyjazd Integracyjny”, „Last Minute” czy „Zamiana” – zeszliśmy tak nisko, że niżej po prostu się nie da. Szorujemy po samym dnie, zbierając ze sobą muł i wodorosty. Panaceum na problemy polskiej komedii miał być właśnie „Obywatel” tworzony przez starszego Stuhra. Niestety, chociaż kinowa produkcja dwoi się i troi aby być częścią dawnego, wspaniałego świata polskiej komedii, wychodzi jej to jedynie połowicznie.
Na pewno nie napiszę, że „Obywatel” jest złą komedią. Nie po tym, co w przeciągu ostatnich lat mogliśmy widzieć w salach kinowych. Nie jest to jednak film, który okrzykniemy legendą.
Szkoda, ponieważ pomysł na narrację Jerzy Stuhr miał naprawdę przedni. Reżyser i aktor postanowił poruszać się po najważniejszych i najciekawszych historiach PRL-u oraz czwartej RP, tworząc zbiór gagów silnie osadzonych w konkretnych ramach historycznych. Absurdy Rzeczpospolitej Ludowej, współczesna degrengolada i rozjazd wartości, walka solidarnościowa czy próba odnalezienia się w dzisiejszym, pędzącym świecie – Jerzy Stuhr jest wszędzie. Tam, gdzie bohater musi być młody, ojciec posyła przed kamerę swojego syna, aby samemu zamykać film ładną klamrą kompozycyjną. Pomysł – rewelacja. Pierwsze kilkanaście minut filmu – kapitalne.
Niestety,wrażliwy widz bardzo szybko dostrzeże powierzchowność „Obywatela”. Skacząc wyrywkowo po polskiej historii nie sposób przybliżyć całej otoczki związanej z danym okresem. Nie ma większej całości, nie ma czasu na opisanie realiów. Z tego powodu za każdym razem przygody tytułowego obywatela zawsze są bardzo powierzchowne. Zabrakło głębi, zabrakło aluzji, zabrakło pewnych możliwych do wychwycenia smaczków dla starszej widowni. Czuć, że „Obywatel” miał być przystępny dla każdego, wliczając w to głodnych amerykańskiego humoru gimnazjalistów. Z tego powodu widz po prostu ślizga się przez zniekształconą i zdeformowaną historię naszych ziem, nigdzie nie zostając na dłużej.
Podobne zarzuty mam wobec tytułowego „Obywatela”. Stuhr chciał przejść przez większość charakterystycznych momentów w najnowszej historii. Dzięki temu postać bawi jedynie na początku, później odrzucając stężeniem nieprawdopodobieństw.
Duet Stuhrów na przestrzeni czasów wciela się w działaczy partyjnych, członków Solidarności, aktywistów, nauczycieli, więźniów – akcent niesamowitości oraz absurdu zostaje przesunięty w stronę nieprawdopodobności, co skutecznie przeszkadza w odbiorze filmu. Nie chodzi o to, że Jerzy oraz Maciej Shutrowie zagrali źle – moim zdaniem zagrali fantastycznie! Chodzi o postać samego bohatera, który koniecznie musi być w każdym miejscu i o każdej porze. To jego muszą spotykać wszystkie niesamowitości i to on zawsze znajduje się w centrum wydarzeń.
Bardzo ciekawie kontrastuje to z nijaką, niemal zrezygnowaną postawą głównego bohatera, ale podobnie jak w przypadku ślizgania się po kartach naszej najnowszej historii – również tutaj dochodzi do przesady i braku umiaru. Przez to model „zwyczajnego człowieka w niezwyczajnej sytuacji” po pewnym czasie po prostu gra widzowi na nerwach. Śmiem sądzić, że gdyby film był nieco krótszy, nie tak barwny i mniej zróżnicowany – każdemu wyszłoby to na zdrowie.
„Obywatel” naprawdę nie jest złym filmem. Zwłaszcza na tle ostatnich polskich komedii. Cały problem polega na tym, że nie jest to również film dobry. Tak zwany „mocny stan średni” to wszystko, co można napisać o dziele Jerzego Stuhra. Ten wraz z synem gra naprawdę dobrze, ale sposób narracji, ilość nieprawdopodobności oraz ogromna powierzchowność tematu zabijają świetne wrażenie.