Jaki jest przepis na dobrą komedię romantyczną? Po pierwsze, zero wypranych gagów z setek komercyjnych produkcji. Po drugie, umieszczenie sytuacji w realnej rzeczywistości. Po trzecie, stworzenie takich warunków, aby nic nie wydawało się przerysowane, ale by kreowało ciekawą i oryginalną historię. Znany ze swojego reżyserskiego debiutu "Powrót do Garden State", Zach Braff (grający tam również główną rolę), stworzył może historię niezbyt oryginalną, ale ukazaną w dość niecodziennym świetle. Nic więc dziwnego, że na kolejną produkcję z udziałem aktora, wielu czekało z niecierpliwością. Tak stało się w zeszłym roku, w okolicach listopada, kiedy to kin wszedł film o niezbyt odkrywczym tytule "Przyjaciele".
Michael to mężczyzna, podchodzący pod 30-tkę. Ma wspaniałą dziewczynę, z którą po trzyletnim związku oczekuje właśnie pierwszego dziecka, oraz grupkę przyjaciół, od których nie odchodzi ani na jeden krok. Wie, że mogą sobie ufać, powierzyć problemy i porozmawiać jak prawdziwi faceci. Mimo to, główny bohater przeżywa pewnego rodzaju kryzys. Ma problemy z dorośnięciem do decyzji wzięcia ślubu, wychowywania dziecka, gdyż to skończyłoby jego pełne niespodzianek życie. Kiedy wybiera się na ślub jednego ze swoich przyjaciół, spotyka tam pewną młodą studentkę Kim, z którą zaczyna się coraz to częściej spotykać.
"Przyjaciele" (oryg. "The Last Kiss"), był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów zeszłego roku. W końcu po raz kolejny zobaczymy Zacha Braffa w produkcji, do której scenariusz napisał, nagrodzony Oscarem za "Miasto Gniewu", Paul Haggis. W dodatku wypuszczone zwiastuny dawały wrażenie pewnego rodzaju kontynuacji "Garden State". Nic więc dziwnego, że oczekiwania były wysokie, a przy takiej sytuacji wystarczy jeden mały błąd i fani mogą zostać wielce zawiedzeni.
Historie zawarte w "The Last Kiss" do oryginalnych nie należą. Mamy bowiem po raz kolejny powielany schemat romantyczny: "jest dobrze, on ją zdradza, uświadamia sobie popełnienie błędu, błaga o wybaczenie". Ten główny wątek, znany większości do bólu, w tym obrazie jest jednak przeplatany innymi opowieściami. Jeśli ktoś jest obeznany w świecie filmowym, doskonale wie, iż nazwisko Paul Haggis kojarzy się tylko z jednym - wielowątkowością. Tak samo jest tutaj. Pozycja staje się bardziej interesująca, gdy zauważamy, że nie skupia się tylko na jednej parze, ale ocenia również zachowanie innych. Spodziewać się więc możemy różnych relacji oraz psychologicznych portretów.
Jeśli tak myślimy, to będziemy zawiedzeni. W scenariuszu nie ma miejsca dla złożonych charakterów. Wszyscy faceci, będący w wieku 29 lat, są nieodpowiedzialni i dziecinni. Nie potrafią dojrzeć do ciężkich wyborów oraz prowadzić poukładanego życia. Zamiast stawiać czoła problemom, uciekają od nich, odseparowując się od swojego ówczesnego otoczenia. Kobiety natomiast są ukazane jako dojrzalsze psychicznie i mogące sobie poradzić zarówno z resztą życia, jak i być zaborczymi w trakcie poważnych kłótni. Wygląda na to, że damska część napędza ten świat, do którego mężczyźni najwyraźniej nie potrafią dorosnąć. Czy naprawdę jednak autor scenariusza chciał dojść do takich wniosków?
Cieszy mnie jednak, że podejście do całej historii jest ukazane w poważnych barwach. Pomimo pięknej kolorystyki amerykańskiej, wydźwięk filmu pozbawiony jest bezsensownych gagów, nadających zwykłym komediom romantycznym dosyć sztampowe podejście do sytuacji. Bo szczerze powiedziawszy, twórcy "The Last Kiss" podzielili film na dwie części. Pierwsza z nich jest typowo komediowa, ale skupia się bardziej na żartach słownych, aniżeli kawałach "poniżej pasa". Z czasem jednak nasz śmiech zanika, gdyż granica pomiędzy komedią, a melodramatem zostaje zatarta. I tak z dość ciekawego początku, otrzymujemy mocny uczuciowy dramat, którego przy pierwszych minutach widz się nie spodziewał.
Dobrym elementem jest również to, że skupiono się bardziej na poważnych sprawach uczuciowych mężczyzn (co jest rzadkością w hollywoodzkim kinie), chociaż nie zostały one pokazane w pozytywnym świetle. Każda postać męska ma bowiem te same problemy - strach przed dorastaniem do szczęśliwego, ustatkowanego życia. Pokazano to jednak w różnych etapach. Mamy Izziego, nie potrafiącego się pogodzić z rozstaniem z dziewczyną, Chrisa, który mając dziecko ciągle kłóci się z żoną, czy Kenniego, zaliczającego inną panienkę każdej nocy. Nie są to złożone portrety psychologiczne, choć scenariusz bardziej się na nich skupia, niż na kobiecych emocjach.
Ciekawie także prezentuje się motyw rodziców Jenny z dość poważnym stażem małżeńskim, w których związku zabrakło pasji, namiętności. Magia, jednak tego wątku gdzieś pryska, gdyż nie jest on dość mocno rozbudowany. Pokazany zaledwie kilka razy, a zachowanie żony jest niekiedy dla widza niezrozumiałe i w bardzo śladowych ilościach wytłumaczone. Mimo to, kreacje jakie stworzyli Tom Wilkinson i Blythe Danner (znana m.in. z filmu "Poznaj Mojego Tatę") są godne podziwu.
"Przyjaciele" z Zachem Braffem są tym razem pewnego rodzaju klęską. Oczekiwaliśmy filmu, który zachwyci nas tak samo jak "Garden State". Zawód przyszedł, gdy z lekkiej inteligentnej komedii wyłonił się nagle poważny melodramat, mimo to będący prawdziwy w odbiorze. Z jednej strony więc oczekiwaliśmy czegoś innego, ale z drugiej otrzymaliśmy schematyczne historie przedstawione w innym sosie i nie mamy wyrobionej opinii o produkcji. Jesteśmy po środku i szukamy cech pozytywnych. Właśnie, bo pomimo tego, że "Powrotu do Garden State" ten obraz nie przypomina, to jest dobry seans, niestety tylko na jeden wieczór. Mam wrażenie, że gdy u nas pojawi się na dvd, znajdzie się niewiele osób, które chciałyby go kupić, nie tylko ze względu na amerykańskie realia, ale fakt, że szukając romansu, potencjalny widz chce zobaczyć czasami typową, komercyjną miłość. Tutaj mamy pokazaną prawdę, czasami schematyczną i brutalną, ale prawdę, której każdy przeciętny widz, boi się spojrzeć w oczy - tak samo jak bohaterowie tego obrazu. Tylko dla wybranych.