REKLAMA

I Loved You At Your Darkest to świętokradztwo ekstremalne – recenzja nowej płyty grupy Behemoth

Na "I Loved You At Your Darkest" Behemoth powraca do surowości pamiętanej ze swoich pierwszych płyt, łącząc ją ze świeżymi pomysłami. I przy okazji oczywiście bluźni w anty-chrześcijańskich tyradach.

behemoth i loved you at your darkest
REKLAMA
REKLAMA

Czy to się komuś podoba czy nie, Behemoth to najpopularniejsza na świecie polska kapela. Fakt, że dotyczy to jawnie anty-religijnego i bluźnierczego wręcz zespołu, który pochodzi z tak bardzo katolickiego i wierzącego w Boga (przynajmniej deklaratywnie) kraju, ma w sobie sporą dozę ironii.

Ale wszelkie happeningi i prowokacje Adama Darskiego nie są tylko i wyłącznie pustą popisówką, mającą na celu zwrócenie na siebie uwagi czy efekciarskie szokowanie. Cała otoczka związana z Behemothem jest częścią przemyślanej strategii, nie tyle marketingowej (choć oczywiście też), co artystycznej. Wszystkie wypowiedzi, przebieranki, akty niechęci i braku poszanowania dla religijnych symboli oraz obrzędów składają się na spójny przekaz, stanowiący logiczną całość, spajającą się z muzyką i warstwą liryczną utworów zespołu.

behemoth-nergal-chrystus

Jest to wiec poetyka wyraźnie anty-religijna, anty-chrześcijańska (rozumiana jako kontra względem tradycji, obrzędów, sposobu myślenia), sprzeciwiająca się rządom Boga/Bogów. Ta z kolei bliska jest gatunkowi, którego Behemoth szybko stał się czołowym przedstawicielem, czyli death i black metalu. Nie ma się więc co gniewać i oburzać na Nergala, tym bardziej, że, jak pisałem wcześniej, Behemoth wcale nie żeruje na tanim poklasku i prostych kontrowersjach. Za całym tym "szatańskim spektaklem" Nergala i spółki kryje się bowiem cała masa znakomitej muzyki. Oczywiście głównie dla fanów ekstremalnego, metalowego grania. Natomiast trzeba obiektywnie przyznać, że, czysto formalnie, Behemoth to muzyczna ekstraklasa. I "I Loved You At Your Darkest" tylko to potwierdza.

To bodajże najbardziej ambitny album Behemotha. Nagrywany za granicą, z udziałem m.in. Daniela Bergstranda (Meshuggah), Matta Hyde’a (Slayer) czy Toma Bakera (Nine Inch Nails) oraz orkiestry pod batutą Jana Stokłosy.

Tematycznie mocno zakorzeniony w religii chrześcijańskiej. Sam tytuł krążka to bezpośredni cytat z Jezusa Chrystusa, co zdaniem samego Nergala czyni z niej "świętokradztwo ekstremalne".

Krążek rozpoczyna się od niepokojąco brzmiącego dziecięcego chóru, który skanduje "Jezus Chrystus – nie wybaczę Ci" w intrze Solve. Ledwo dwuminutowy kawałek sprawia wrażenie, jakby został wyjęty z jakiego obskurnego horroru i z dojmującą dramaturgią zapowiadał powtórne przyjście Szatana.

Wolves Ov Sibera to już rasowa death metalowa jazda bez trzymanki. Perkusja pędzi z prędkością światła, gitarowe riffy przeszywają bębenki uszne niczym żyletki, a wokal Nergala przepełniony jest złowieszczym gniewem.

Sam klip do Wolves Ov Siberia nie pozostawia złudzeń. Zło nadchodzi. Nie ma ucieczki. Ogladana w teledysku kobieta stara się uciekać przed wygłodniałym wilkiem i niestety nie wychodzi żywa ze starcia z bestią.

God=Dog, pomijając już jego, nomen omen, szczeniacki i jawnie prowokacyjny tytuł, prezentuje się po prostu imponująco od strony samej konstrukcji i warstwy formalnej. Jego struktura jest iście szalona.

Wirtuozerska praca perkusji (która gra absolutnie pierwsze skrzypce na "I Loved You At Your Darkest"), nieprzewidywalne i schizofreniczne zmiany tempa oraz motywów. Jest tu death metal, speed i post-metal, nie brakuje też rockowych solówek. A wokal Nergala zdaje się być mocny jak nigdy.

Sam teledysk, w którym Nergal wciela się w ukrzyżowanego Chrystusa, obrazuje zakłamanie zarówno religii jak i współczesnych mediów. Nikt bowiem nie ma problemu w pokazywaniu/opisywaniu scen przemocy, tortur, obdzierania ze skóry i śmierci. Ale już z pokazywaniem nagiego kobiecego ciała już tak.

Ecclesia Diabolica Catholica idzie w muzycznie podobnym kierunku, choć jest już spokojniejszym kawałkiem. Mrożące krew w żyłach i brutalne riffy w zwrotkach, przechodzą w symfoniczny metal z gregoriańskimi chórami w refrenie. A na sam koniec, przez ostatnia minutę utwór ten wplata w swe brzmienie gitary akustyczne, które towarzyszą niewiarygodnie wręcz szybkim bębnom, zapowiadającym nadchodzącą Apokalipsę.

Bartzabel zaczyna się od genialnego, acz prostego rytmu wybijanego przez bębny, którym towarzyszy nastrojowy gitarowy riff. Tempo jest już wolniejsze, wokal Nergala może bardziej wybrzmieć. Tym bardziej, że to jeden z przystępniejszych i bardziej melodyjnych utworów w całym katalogu Behemotha. Wyśpiewywany w refrenie zwrot "Come to me Bartzabel" brzmi jak modlitwa do Szatana w wykonaniu The Sisters of Mercy. A ostatnia minuta z okładem po raz kolejny pokazuje, że muzycy coraz śmielej flirtują z melodyjnym rockiem.

Ale w tym diabelskim miodzie znajduje się też łyżka dziegciu.

Muszę trochę ponarzekać, bo choć z jednej strony "I Loved You At Your Darkest" jest, jak pisałem wcześniej, imponujący od strony muzycznej i aranżacyjnej, to jednak słuchając 11. albumu Behemotha miałem wrażenie, że panowie chcieli upichcić w swoim piekielnym kociołku zbyt wiele składników.

Niemalże każdy z utworów ma w sobie masę pomysłów, genialnych riffów, fenomenalną pracę perkusji, ciekawe przejścia, interesujące połączenia odległych od siebie dźwięków i motywów, ale mało który jest w stanie w pełni wybrzmieć. Być może taki był zamiar muzyków, ale ja przyznaję, że trochę mi to nie podeszło.

Behemoth tym razem za szybko żongluje swoimi piłeczkami, nie pozwala w pełni nasycić się maestrią i rozmachem swego dzieła.

No i w pewnym momencie, ten nadmiar składników i ciągłe przejścia w obrębie jednego kawałka stają się trochę zbyt męczące. Zamiast angażować słuchacza sprawiają, że jego uwaga umyka i rozrzedza się. Ma to miejsce chociażby w Sabbath Mater jak i w Havohej Pantocrator.

REKLAMA

Słuchając "I Loved You At Your Darkest" jako całości da się szybko zauważyć wyraźny schemat, jakim podąża na swoim najnowszym krążku Behemoth. Dostajemy pancernie mocne uderzenie perkusyjno-gitarowe, z równie potężnymi wokalami Nergala, po drodze parę zmian tempa, opętańczo szybkie riffy i niemalże w każdym kawałku, gdzieś tak w połowie utworu, nagle przyjdzie usłyszeć nam jakąś melodyjną, rockową solówkę. I tak w kółko.

Osobiście zdecydowanie bardziej wolę rocka i tradycyjnie rozumiany metal niż death metal, więc fakt, że "I Loved You At Your Darkest" jest zdecydowanie bardziej rockandrollowe niż poprzednie dokonania Behemotha jak najbardziej mi leży. Mimo wszystko jednak to za mało, by w pełni przekonać mnie do ich najnowszego wydawnictwa. Aczkolwiek, absolutnie nie jest to zła płyta. Najwięksi fani grupy i gatunku nie powinni być zawiedzeni. Warto było na nią czekać.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA