Wyczekiwany przez miliony sierot po "Breaking Bad" serial "Better Call Saul" nie ma lekko. Oczekiwania wobec niego są olbrzymie, wobec czego nie było tu miejsca na półśrodki. To nie mógł być serial po prostu "dobry" albo "przyzwoity". On musiał być co najmniej wybitny. Czy taki jest?
"Better Call Saul" to spin-off jednego z najgłośniejszych i najpopularniejszych seriali ostatnich lat. "Breaking Bad", bo o tym tu mowa, podbiło serca widzów i krytyków na całym świecie, zgarniając szereg najważniejszych branżowych nagród. Jak więc nietrudno się zorientować, serial poddany był olbrzymiej presji i to chyba dlatego jego twórcy tak długo trzymali wszelkie związane z nim szczegóły w tajemnicy.
Ale wraz z premierą przyszła pora odkryć karty i obnażyć się przed widzami, wystawiając na ich osąd. "Better Call Saul" zadebiutował na antenie stacji AMC 8 lutego, a już dzień później wyemitowany został drugi odcinek. I udało mu się zrobić rewelacyjne pierwsze wrażenie.
Nie przesadzę chyba pisząc, że w pełni zaspokaja - tak bardzo przecież wygórowane - oczekiwania.
"Better Call Saul" to opowieść o Jimmym McGillu - sfrustrowanym i słabo zarabiającym prawniku, który bardzo rzadko odnosi sukcesy na sali sądowej, nie będącym nawet cieniem Saula Goodmana, którego tożsamość przyjmie za jakiś czas. W gruncie rzeczy jest to historia właśnie o tym, kim był Goodman, zanim mogliśmy poznać go z "Breaking Bad", i jak do tego doszedł. I tutaj mamy więc do czynienia ze stopniową przemianą głównego bohatera, stanowiącą główny motyw serialu.
Ci, którzy znają "Breaking Bad", dadzą się jego spin-offowi porwać natychmiast i zachłysną się licznymi nawiązaniami, niemal identycznemu klimatowi, podobnymi ujęciami i dokładnie tym samym poczuciem humoru.
Wyraźnie postanowiono nie odcinać się od tego, co tak doskonale zdało egzamin i zadowolić wszystkich tych, którzy po emisji ostatniego odcinka BB poczuli się tak, jakby stracili coś ważnego.
Z kolei Ci, którzy nie mieli jeszcze styczności z "Breaking Bad" - stanowiący zapewne mniejszość - też, jak sądzę, dadzą się wciągnąć, choć zapewne będą potrzebowali do tego nieco więcej czasu. Szczególnie pierwszy, pilotażowy odcinek, choć pozwala dobrze wczuć się w klimat "Better Call Saul", może się wydawać nieco nużący. Za to już w drugim akcja nabiera tempa i o nudzie nie ma mowy.
Dzięki brawurowemu Bobowi Odenkirkowi w roli głównej, ani przez chwilę nie tęskni się za Bryanem Cranstonem i Aaronem Paulem. Odenkirk jako Jimmy McGill jest absolutnie zachwycający, a wykreowana przez niego postać jest fascynująca i nader ciekawie skonstruowana. Cóż, widocznie Peter Gould i Vince Gilligan mają niezwykłą rękę do bohaterów, dzięki czemu grający ich aktorzy wznoszą się na wyżyny swoich umiejętności.
Świetne dialogi, kilka naprawdę rewelacyjnych scen i wyjątkowy główny bohater. Do szczęścia naprawdę nie było mi potrzeba niczego więcej.