REKLAMA

Beyoncé wygrała rok 2013

Ostatnio zastanawiałem się, jaka jest idealna data wydania albumu dla zespołu/wokalisty/wokalistki. Biorąc pod uwagę pozycję na rynku, staż, popularność, wnioski - rzecz jasna - były najróżniejsze. Jest jednak taki okres w roku, w którym panuje martwa strefa – grudzień i święta Bożego Narodzenia. Są jednak tacy artyści, których żadne granice (nawet marketingowe) nie obowiązują, do nich należy m.in. Beyoncé. Tak się akurat złożyło, że królowa r&b wydała swój najnowszy krążek zatytułowany Beyoncé 13 grudnia, pogwałcając pewne zdroworozsądkowe zasady.

Beyoncé wygrała rok 2013
REKLAMA

Dzięki temu niekonwencjonalnemu podejściu, artystka wydała na świat najbardziej zaskakujący (i prawdopodobnie najlepszy popowy) album 2013 roku. Co najważniejsze, premiera była cyfrowa, wyłącznie na iTunes (o czym pisał Karol). I wiecie co? Płyta Beyoncé jest najlepiej sprzedającym się albumem na iTunes Store bez żadnej promocji, bez nakręcania hype’u i na dodatek w okres przedświąteczny. Beyoncé rozłożyła przemysł muzyczny na łopatki, w tym swoją konkurencję, ponad 600 tys. sprzedanych egzemplarzy robi wrażenie.

REKLAMA

Prawdę powiedziawszy, w tym roku najwyraźniej dla Beyoncé nie było (żeńskiej) konkurencji. Przy niej albumy Ciary, Lady Gagi, Katy Perry czy Miley Cyrus wypadają słabo, naprawdę słabo – nie liczę tutaj Janelle Monáe, bo to inna bajka. Nawet zeszłoroczny krążek Rihanny czy Rity Ory może się zakopać głęboko w ziemi i zazdrościć po cichu. Tak, ta płyta jest tak dobra, a ja nie jestem nawet fanem Beyoncé.

Pierwszy raz jak zobaczyłem oceny Beyoncé w internecie pomyślałem, że pewnie jak zwykle 80% z nich jest grubo przesadzona, że być może większość krytyków - biorąc pod uwagę wcześniejsze bardzo przeciętne albumy - nagle zachłysnęła się najnowszą twórczością Pani Carter. W końcu B’Day (2006), I Am… Sasha Fierce (2008) czy 4 (2011), to naprawdę przeciętne płyty, z najwyżej jednym dobrym kawałkiem, który zamieniał się w hit. Tym razem jednak jest inaczej, ja sam dosyć buńczucznie nastawiony do Beyoncé, szybko musiałem zmienić moje nastawienie.

Powód tego był bardzo prosty, tej płyty naprawdę dobrze się słucha, czy to w samochodzie, czy na słuchawkach studyjnych, monitorach, idąc ulicą, jadąc autobusem, po prostu wszędzie (i na każdym urządzeniu) miło się z nią spędza czas. Uwagę od razu zwraca dopieszczenie brzmienia i czuć, że za tym dopieszczaniem stał sztab ludzi. Szybki podgląd na wikipedię wywołuje lekki uśmiech na twarzy. Żadna to nowość, że za czyimś krążkiem stoi więcej niż jeden producent, ale w przypadku Beyoncé było ich naprawdę sporo. Miło wśród tych nazwisk zobaczyć m.in. Hit-Boya, Pharella Williamsa i Timbalanda, który mimo że swoje płyty ma beznadziejne, to tutaj odwalił kawał dobrej roboty.

Co cieszy, to fakt, że praktycznie za wszystkimi produkcjami stała również sama Beyoncé, także w warstwie tekstowej, a raczej głównie w warstwie tekstowej, która skupia się na feminizmie, seksualności i macierzyństwie. Od początku do końca czuć, że ta płyta, to nie wyrób masowy, efekt spotkania kilku producentów, odwalenia paru bitów i czekanie na sypnięcie kasą. Beyoncé jest bardzo osobistą a momentami bardzo intymną płytą, będącej zapisem tego wszystkiego, co się dzieje w życiu autorki - nie bez kozery zatem album nazywa się właśnie Beyoncé.

Fakt, że poprzednie krążki, za przeproszeniem leżały i kwiczały na padole muzycznej nijakości, nietrudno więc, aby wszystko co zostanie wydane po nich, było lepsze. Ja jednakże, biorę pod uwagę także to, co się działo w ciągu ostatnich paru lat w branży muzycznej, a już szczególnie 2013 rok, nie widzę porządnego kandydata na odebranie korony Beyoncé. Jedynym słusznym konkurentem byłaby płyta Electric Lady od Janelle Monáe, ale jak pisałem wyżej, jest to inna muzyczna rzeczywistość. Obydwa albumy są w mniejszym lub większym stopniu eklektyczne i koncepcyjne, ale jednocześnie stoją pod przeciwnych stronach barykady. Electric Lady jest futurystyczna, soulowa, funkowa i rockowa, podczas gdy Beyoncé jest w głównej mierze jednak popowa i zdecydowanie mniej abstrakcyjna od konkurentki. I bardzo dobrze, bo jeżeli tworzy się już swój muzyczny pamiętnik, to nadwyżka „artyzmu” tylko psułaby odbiór.

Jeżeli już o odbiorze mowa, to wsłuchując się w kawałki, warto sobie znaleźć chwilę spokoju. Wcześniej pisałem, że w każdych warunkach płyty słucha się świetnie, ale warto jednak przy pierwszym kontakcie przesłuchać jej na jakichś słuchawkach zamkniętych czy półotwartych i zanurzyć się całkowicie w brzmienie, wsiąknąć w tłuste jak zdrowe lochy bity i mniej „beyoncowaty” niż zwykle wokal.

Zwykle byłem podirytowany manierą Beyoncé, strzelaniem w górę wokalem i momentami zwykłym darciem ryja, tym razem jednak, jeżeli zjawisko beyoncowatości występuje, to jest minimalne i nie przeszkadza całkowicie. Co więcej, w niektórych utworach wokalistka pokazuje klasę śpiewając piano, delikatnie tylko muskając nuty, jak chociażby w utworze No Angel - jednym z moich faworytów na krążku.

Czy ja już może wspominałem, że bity na płycie chwytają za nogi i rzucają jak szmacianą lalką? Na przykład bas jest tak milutki, że wciska w fotel i powoduje krwawienie z uszu lub odrywanie drzwi od auta oraz przyjazd policji do domu– jeżeli subwoofer jest włączony. Nie samym basem jednak człowiek żyje i muszę przyznać, że producencki schemat Beyoncé był strasznie prosty – wszystko musiało być dopieszczone, wygładzone na 100%, banalnie prawda? Syntezatory, sample, groove, wszystko to z jednej strony jest minimalistyczne, a z drugiej strony brzmi tak, że nawet Timberlakowy The 20/20 Experience wydaje się przy tym jak produkcja Weekendu. No dobra sorry Justin, przegiąłem tym razem…

Na potwierdzenie moich słów, rzućcie okiem na seksowny kawałek Drunk In Love. Postarajcie się na chwilę nie patrzeć na Beyoncé i wsłuchajcie się w audio. Niby trochę odpustowo brzmiące syntezatory, niby przebasowione to wszystko, a i tak jakimś cudem tworzy idealną całość. Pomijam już fakt, że Beyoncé swoim wokalem każe tworzyć w naszej wyobraźni obrazy, o których nie wypada rozmawiać ze swoją dziewczyną.

REKLAMA

Ta płyta kipi seksualnością i „prince’owy” (a więc i lekko wulgarny, he he) Rocket czy dance’owy Blow o tym najlepiej świadczą. Za ten klimat i tekst („keep me humming, keep me moaning…”) wybaczam nawet chwilowe użycie autotune’a. Oprócz swojej genialności, Beyoncé posiada również słabe strony, a są nimi Mine z gościnnym występem znudzonego życiem Drake’a oraz Heaven, który brzmi jakby jakimś cudem urwał się z poprzedniej płyty 4 albo I Am… Sasha Fierce. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, nic się nie dzieje, sporo pogłosu i wokalu, który jest po prostu „beyoncowaty”. Już nawet nie wspomnę o „podetnij sobie żyły” tekście… Tak to jednak jest, że zawsze znajdą się jakieś czarne owce, ale dwa beznadziejne kawałki na czternaście?! Toż to tyle, co nic.

A poza tym? Gwiazdka tuż za rogiem, a mi nie w głowie żadne kolędy czy piosenki świąteczne, a tylko Beyoncé. Mam tylko nadzieję, że za tydzień mi przejdzie, bo jakoś nie uśmiecha mi się śpiewanie pod nosem Drunk In Love podczas kolacji wigilijnej.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA