Nie potrafię być na bieżąco z serialami HBO, bo Netflix nauczył mnie oglądania produkcji w jeden wieczór
Binge-watching. Termin, który zyskał popularność wraz z rozwojem platform VOD, które coraz częściej zaczęły wypuszczać swoje seriale nie w tygodniowych odstępach, a w całości w jednym rzucie. Termin ten całkowicie zmienił moje życie i dotychczasowe przyzwyczajenia. Stał się oznaką pełnej wolności, ale równocześnie, nieco paradoksalnie, także zmorą dzisiejszych czasów.
Binge-watching - jak binge-eating, czyli zachłanne pochłanianie kolejnych porcji jedzenia, bez opamiętania i przestoju, to termin oznaczający chłonięcie kultury jak najszybciej, zachłannie, na raz, na jednym posiedzeniu. Jest to swego rodzaju błogosławieństwo, jak i zmora naszych czasów. Kiedyś trzeba było czekać tygodniami na kolejne odcinki swoich ulubionych produkcji, teraz można za jednym zamachem zapoznać się z całą porcją historii.
Jeszcze kilka lat temu nie miałem z tym czekaniem najmniejszego problemu. Doskonale pamiętam nawet dość kuriozalną sytuację, gdy z początkiem 2014 roku na BBC pojawiły się nowe odcinki trzeciego sezonu „Sherlocka”. Nowe epizody zamiast co tydzień wyszły bowiem w odstępie zaledwie kilku dni. Do dziś kojarzę, że byłem wręcz nieco poirytowany tym faktem. Z wielką chęcią ponownie obejrzałbym bowiem doskonały odcinek premierowy, a tu już „trzeba było” włączać drugi epizod serialu. Niemal dwa lata czekania, a potem w tydzień było już po wszystkim?
Minęło jednak kilka lat i teraz model binge-watchingu tak wszedł mi w krew, że aż nie potrafię oglądać seriali w inny sposób.
W tym momencie warto zaznaczyć, że choć model wypuszczania całego sezonu serialu na raz obowiązuje większość platform video on demand - Netflix, Hulu, Amazon Prime, jedna wyłamuje się z tego schematu. Jest to HBO GO. Wynika to wprawdzie z tego, że HBO GO (i amerykańskie HBO NOW) jest platformą pomocniczą właściwej stacji telewizyjnej, która działa wedle starego, cotygodniowego modelu, ale jednak w świecie streamingu odstaje od ogólnie przyjętej zasady.
Binge-watching tak bardzo mi teraz spowszedniał, że aż nie umiem przestawić się na ten klasyczny model oglądania czegoś przed telewizorem/tabletem w równych odstępach czasu. Z tego powodu mam spory problem z produkcjami HBO GO. Czekałem zarówno z seansem „Czarnobyla”, jak i „Rok za rokiem” głównie dlatego, że wiedziałem, że to mini-seriale i wszystkie odcinki pojawią się dość szybko. Wprawdzie w szczególności odkładanie seansu „Czarnobyla”, aby móc go obejrzeć na raz, odcięło mnie przez kilka tygodni od dyskusji ze znajomymi, którzy na prawo i lewo, tydzień po tygodniu, zachwycali się poziomem nowej produkcji HBO (i Sky Television), ale zupełnie nie żałuję, że ostatnio na jednym posiedzeniu obejrzałem cały serial wraz z rodziną po niedzielnym obiedzie.
W zasadzie nie mam też problemu z innymi produkcjami, które pojawiają się na platformie i w umysłach widzów w ostatnich tygodniach. Mogę na nie chwilę poczekać. Gorzej, jeśli w natłoku innych ciekawych seriali, zwyczajnie zapomnę o odpaleniu nowej serii wyczekiwanego tytułu. Tak było np. z drugim sezonem „Good Girls” na Netfliksie. Czekałem, czekałem, aż… przeczekałem i do dziś nie odpaliłem nowych odcinków.
W zasadzie jedynym serialem, który oglądałem na bieżąco, tydzień po tygodniu, w ostatnim czasie była „Gra o tron”.
W tym wypadku wynikało to jednak z niechęci do jakichkolwiek spoilerów, na które naraziłbym się, gdybym nie oglądał serialu o trzeciej nad ranem. Co jednak ciekawe - seans tej produkcji właśnie w taki sposób uświadomił mi, jak szybkie jest tempo naszego dzisiejszego życia. Prędkość przetwarzania nowych informacji jest dziś tak duża, że nie dość, że do rana zdążyłem już całkowicie przetrawić nowy odcinek, to wieczorem, gdy produkcja miała swoją oficjalną premierę na telewizyjnym HBO, miałem już poczucie, jakbym widział go parę dni wcześniej. Na dodatek w tydzień do kolejnego odcinka zdążyłem niemal zapomnieć co działo się w poprzednim.
Binge-watching dał mi pewną wolność, ale równocześnie sprawił, że jestem pewnego rodzaju niewolnikiem „ramówki” platform VOD. Nie mogę wybrać dowolnego serialu, „muszę” obejrzeć akurat to, co świeżo wpadło do serwisu.
Niby oglądanie hurtem często podbija poziom i moją ocenę oglądanej produkcji (bo mam mniej czasu na analizowanie poszczególnych motywów, daję się pochłonąć akcji). Z drugiej strony sprawia, że tak szybko przetwarzam nowe bodźce i materiały, że zostają one w mojej głowie na dużo krócej niż kiedyś.
Dobrym przykładem jest, że na początku roku byłem zachwycony zarówno serialami „Ty”, jak i „Sex Education”, ale teraz, w kilka miesięcy od ich premiery, na pytanie, jakie dobre seriale widziałem w tym roku, obie produkcje nawet nie pojawiają się z tyłu mojej głowy. Muszę długo pomyśleć, zanim w ogóle udzielę jakiejkolwiek odpowiedzi.
Wynika to z tempa życia, podbitego też przez całonocne sesje z daną produkcją, które sprawiły że trawię kulturę w takim tempie, że tylko rzeczy prawdziwie wybitne zostają ze mną na dłużej. Nie mam czasu na myślenie o niedawno obejrzanym tytule czy wracanie do ulubieńców, gnam na zbicie karku do kolejnej produkcji, której przecież „nie mogę przegapić”, bo ktoś mi ją polecał - najlepsze jest to, że sam Netflix nabija się z tego problemu. Przemiał jest tak duży, że gdy przyjdzie moment refleksji, czuję się w pierwszej chwili lekko zagubiony.
Wprawdzie to właśnie uwielbiam w byciu kinomanem i serialomaniakiem - niezależnie od tego, ile rzeczy zobaczysz, zawsze znajdzie się co najmniej siedem produkcji, na które masz ochotę po skończeniu jakiegoś dzieła.
Z drugiej strony mam wrażenie, że coraz częściej zaczyna to przypominać klęskę urodzaju. Jasne, mam pełną wolność i mogę oglądać, co chcę. Tylko dlaczego w takim razie zdarza mi się przez godzinę klikać po platformach VOD i finalnie nie wybrać niczego? Może więc dobrze, że HBO GO wyłamuje się ze schematu binge-watchingu i trzymając klasycznego modelu dystrybucji treści, każe mi czekać na nowe odcinki?