REKLAMA

A gdyby Superman chciał zniszczyć ludzkość? „Brightburn: Syn ciemności” - recenzja horroru

Superman jako nawiedzone, siejące zemstę dziecko? „Brightburn: Syn ciemności” to połączenie brutalności, gore i świetnych efektów specjalnych. Niestety pod pokładami krwi, flaków i rozbitego szkła giną sami bohaterowie (dosłownie i przenośni).

Brightburn - horror o Supermanie
REKLAMA
REKLAMA

Kino superbohaterskie od kilku lat przeżywa swój renesans za sprawą Marvela i wstającego z kolan DC. Oprócz sensacyjnych pościgów, epickich bitew i komicznych gagów z gośćmi w przyciasnych rajtuzach, widzimy coraz więcej wariacji na temat ludzi „nie z tego świata”.

Doskonałym interpretatorem zmagań herosów i heroin niewątpliwie jest James Gunn, któremu udało się wynieść mało znanych „Strażników Galaktyki” na pierwszy plan marvelowskiego uniwersum. Doskonałe połączenie akcji i zapadających w pamięć bohaterów przyciągnęło do kina miliony widzów, co zaowocowało świetnymi wynikami w box office.

Wystarczy jednak choć nieco zagłębić się w dorobek Gunna, aby przekonać się, że za blockbusterową zasłoną kryją się perełki kina niezależnego.

Począwszy od parodystycznych „Robali” z 2006 roku, przez pełną czarnego humoru historię zwykłego superbohatera z „Super”, po niezwykle brutalne „The Belko Experiment” – Gunn zawsze wnosił nowe spojrzenie do gatunku.

Mniej spostrzegawcze oko może nie zauważyć, że za scenariuszem „Brightburna” wcale nie stoi James, a spokrewnieni z nim Brian i Mark. Za reżyserię odpowiada zaś mało znany David Yarovesky. Marketing filmu to jednak zupełnie inna historia. James Gunn wyprodukował „Brightburn”, ale przedstawiany jest jako główne nazwisko stojące za filmem. I bardzo dobrze! Mam nadzieję, że dzięki temu do kin uda się więcej ludzi, film odniesie sukces finansowy, który da początek Lidze Sprawiedliwych w diabelnym wydaniu.

„Brightburn” to odwrócenie mitu o Supermanie.

Na pozór mamy tu historię Clarka Kenta opowiedzianą na nowo. Witają nas wiejskie krajobrazy i ciepłe, amerykańskie małżeństwo starające się o dziecko. Zamiast małego bobasa w kołysce przewrotny los postanawia ich nagrodzić… kosmicznym statkiem w stodole. Jego pasażerem jest osesek, który na zawsze może zmienić losy ludzkości.

Para postanawia zaopiekować się darem z niebios. Ten dorasta i powoli zaczyna odkrywać, że jest inny niż otaczające go nastolatki. Znęcający się nad nim koledzy sprawiają, że chłopak - Brandon - odkrywa w sobie pokłady nienawiści, które raz na zawsze uwalnia tajemniczy przekaz z feralnego statku. Dzieciak nie tylko zgina widelce w ustach, zatrzymuje rozpędzone ostrza kosiarki i potrafi latać, ale również dysponuje siłą przewyższającą wszystko, co żyje na Ziemi. A skoro nikt nie może go zatrzymać, to po co ograniczać się w destrukcji?

Niezniszczalny dzieciak z niszczycielską mocą.

Rodzice starają się powstrzymać destrukcyjny potencjał Brandona. Miłość do jedynaka nie zaślepia ich całkowicie, ale stawia w trudnej sytuacji. Dramat małżeństwa jest jednym z najciekawszych punktów „Brightburn”, dzięki doskonałych kreacjom Tori (Elizabeth Banks) i Kyle’a (David Denman).

Na ekranie doskonale widzimy, jak chemia między postaciami ustępuje miejsca tragicznym wyborom, na które muszą się zdobyć.

„Brightburn” nie koncentruje się na rozwoju postaci. Ważniejsza jest rozwałka.

Yarovesky nie traci czasu na szkicowanie przeszłości bohaterów, ich charakterów i budowanie więzi z widzem. Niemal z miejsca jesteśmy wrzucani w sam środek akcji, na czym cierpi nieco główny bohater. Nie widzimy jego moralnych rozterek czy walki dobra ze złem. Zupełnie jakby w pewnym momencie coś przestawiło się w głowie Brandona i wszelka nadzieja na pozytywne zakończenie jego historii przeminęła z wiatrem.

Zamiast ekspozycji dostajemy krwawe widowisko.

Trudno mi było uwierzyć, że „Brightburn” kosztował 6 mln dol. Efekty specjalne towarzyszące niszczycielskiej sile Brandona wgniatają w fotel. Duża w tym zasługa pomysłowości w pokazaniu jego sadyzmu. Scena z samochodem w ciemnościach czy z polowania na długo zapadają w pamięć, dzięki odpowiedniemu dawkowaniu napięcia.

Historię rozwoju złowieszczych mocy zaczynamy od - na pozór - niewinnego uścisku ręki, a kończymy na chaosie wysoko ponad chmurami.

„Brightburn” to jazda bez trzymanki, która... mogła być lepsza.

REKLAMA

Filmowi brakuje szlifu, który mógłby na zawsze zapisać go w horrorowych annałach. Nie ma tajemniczości i niepewności, które stały za sukcesem „Cichego miejsca” czy złowieszczej, dusznej atmosfery „Omena”. Nie skupiamy się więc na poetyce zła czy odgadywaniu psychiki Brandona, bo wszystko przykrywa krew wypływający ze zmasakrowanych ciał jego ofiar. „Brightburn” pokaże kawałki szkła wpadające w oczy, ale nie spodziewajcie się wielopoziomowego dramatu.

To świetny horror, który daje oddech kinowemu patosowi. Szokuje, nie pozwala oderwać wzroku od ekranu i daje nadzieję na nowe, ciekawe uniwersum w heroicznym klimacie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA