Bycie geekiem i nerdem wreszcie jest cool. W ciągu ostatnich lat okazało się, że komiksy, gry i fantastyka trafiły do mainstreamu i wszyscy się nimi jarają.
Przyszło nam żyć w naprawdę ciekawych czasach. Bycie geekiem i nerdem, czy też jakimkolwiek innym outsiderem, wreszcie jest cool. W zasadzie to już nikt nie patrzy spode łba na graczy - czy to tych z padami i myszkami, czy tych ze smartfonami w łapach. E-sport budzi coraz większe emocje i nie pasjonują się nim wyłącznie pryszczaci nastolatkowie pozamykani na cztery spusty w piwnicach, gdzie całymi dniami walą w joystick. Wystarczy wyjechać raz do roku do Katowic, gdy trwają finały mistrzostw Intel Extreme Masters, by się o tym przekonać.
Miłośnicy superbohaterów też nie budzą uśmiechów politowania, a ekranizacje komiksów o ich przygodach to już nie są paździerzowe filmy klasy B, a najbardziej kasowe blockbustery. Perypetie związane z prawami do poszczególnych franczyz fani śledzą z nie mniejszą uwagą, co same filmy. Cosplayerzy i bywalcy LARP-ów, którzy stroją się w wymyślne fatałaszki, to już nie są freaki i kujony w okularach z grubymi oprawkami, których wytyka się palcami.
Bycie geekiem i nerdem wreszcie jest cool.
Nie tak znowu dawno temu, jak sam byłem jeszcze małolatem, tego typu zajawki dopiero wchodziły do mainstreamu. Mimo to zbieranie kart z Pokemonami, czytanie komiksów (najpierw z Kaczorem Donaldem, a potem z superbohaterami), granie w pierwsze rozpikselowane gry wideo czy też chowanie się po piwnicach z kartami postaci do papierowych erpegów - to wszystko była domena tych raczej społecznie nieprzystosowanych.
Należałem jednak do tych dzieciaków, którzy te swoje „Gwiezdne wojny” tak uwielbiali, że w gimnazjum biegałem sam z siebie do biblioteki. Nie zaglądałem tam po „Pana Tadeusza” i „Lalkę”, ale po kolejne tomy „Nowej Ery Jedi”. Siedziałem też ze słownikami w dłoniach, próbując odcyfrować, o czym do mnie gaworzą postaci w Falloucie i edytowałem heksowo save’y, by podbić statystyki parametry postaci.
Sytuacji, w których spotykały mnie z tego powodu nieprzyjemności, nie zliczę.
Spory wpływ miał na to fakt, że chodziłem do szkoły średniej na warszawskiej Pradze. Pomimo tego, że zbierałem Pokemony - wtedy jeszcze karciane, a nie w smartfonie - i samą siłą wyobraźni podbijałem odległe krainy jako Elf czy tam inny Krasnolud, nie byłem otyły. O kondycję dbałem, uciekając regularnie przed tzw. rycerzami ortalionu, zwanymi potocznie dresiarzami, którzy dumnie nosili te swoje kołczany prawilności.
Szkopuł polegał na tym, że ja nosiłem długie włosy, a to było takie minus 10 do charyzmy po zmroku w ciemnej uliczce. Parę razy zdarzyło się, że wróciłem do domu lżejszy o portfel lub walkmana. Mimo to w nosie miałem, co sobie inni pomyślą… a przynajmniej próbowałem sobie to wmawiać. Z perspektywy czasu mogę jednak przyznać, że przynajmniej wśród rówieśników, którzy mieli choć ciut podobne zainteresowania, chciałem być cool.
„Cokolwiek by się działo, bądź sobą - no chyba, że możesz być Batmanem, to wtedy bądź Batmanem”.
Na osoby zafascynowane tym, co ja, patrzyło się przecież - w najlepszym wypadku - pobłażliwie. Im starszy się stawałem, tym większe uśmiechy politowania budziło to, czym się pasjonuję. Ja i wielu mi podobnych nie daliśmy się jednak stłamsić. Zresztą czemu byśmy mieli? Dekadę czy dwie wcześniej w Stanach Zjednoczonych było pod tym względem jeszcze gorzej. Okienkiem na tamte czasy jest oczywiście popkultura.
Obraz takiego typowego nerda widzimy przecież w filmie „Revenge of the Nerds”, co zostało przetłumaczone w Polsce jako pejoratywne „Zemsta frajerów” i samo to mówi sporo o tamtych dziejach. Latami trwało to stygmatyzowanie i latami to odkręcano z pomocą „The Big Bang Theory”. Dziś romantyzuje się te chwile poprzez ukazanie lat 80. przez różowe okulary w takich serialach jak „Stranger Things”, ale rzeczywistość nie była taka kolorowa.
„Co za czasy, kiedyś to nie było czasów”.
Co by nie mówić, czasy się zmieniły. Kiedyś faktycznie wszelkiej maści outsiderzy byli na marginesie, ale granica tego, co społecznie akceptowalne wraz z erą internetu się przesunęła. W końcu fora internetowe, a potem social media, to była świetna odskocznia dla wszystkich z początku anonimowych wyrzutków i dzieci Neostrady.
Po trosze za sprawą tego, że nastąpiła przemiana pokoleniowa, a po trosze za sprawą tego, że geekowie i nerdy stali się dla rozmaitych korporacji łakomym kąskiem, bycie wyrzutkiem się skomercjalizowało. Stało się cool, jazzy, groovy i trendy. Tak samo, jak te wszystkie Minecrafty, Fortnite’y, Snapchaty i TikToki, których ja już nie ogarniam.
„Czy to geek? Czy to nerd? Nie, to Super Pozer!”
No i oczywiście można w tym momencie głośno tupnąć nogą, uderzyć w żałobny ton i zacząć krzyczeć, że ci wszyscy ludzie na premierze „Przebudzenia Mocy”, którzy nie odróżniają Mary Jade od Corana Horna, to przebrzydli pozerzy, ale chyba jesteśmy już jako społeczeństwo za starzy, by się w to bawić. Nowe status quo jest takie, że dzielenie społeczeństwa na geeków i nerdów oraz resztę powoli traci sens.
Oczywiście to na swój sposób smutne, że pewna grupa społeczna się w zasadzie rozmydliła, ale wiecie co? Ja tam się cieszę, że tyle osób bez zażenowania robi sobie tatuaże z kostiumem Spider-Mana na piersi, nosi z dumą koszulki z podobizną Starka - Tony'ego albo Neda - i chce odkrywać kolejne przeraźliwe bestie z Wiedźmina. Cieszy mi się twarz, gdy widzę młode dzieciaki, które malują się na zielono niczym Yoda.
Przecież to właśnie dzięki temu żarty, z których się zaśmiewam, nie są już hermetyczne. Dwie dekady po tym, jak złapałem bakcyla na punkcie wszystkich tych rzeczy nie czuję, że to dziecinne, bo mam towarzystwo, które wie, jak wygląda rozmowa Groota, Hodora i Chewbacci. Wreszcie mam z kim porozmawiać nie tylko o klasyce literatury i ostatniej odsłonie „Rambo”, ale też o dobrym komiksie czy wyższości Starej Republiki nad Imperium. Lub na odwrót.
Oryginalnie tekst pojawił się 2 października 2019 roku.