REKLAMA

Amazon sprawdza grunt przed serialem w świecie Tolkiena. Widzieliśmy już produkcję fantasy „Carnival Row”, jest okropna

Gdyby każdy twórca fantasy postawił sobie za cel puszczanie oka do współczesnego im widza czy czytelnika, to dzisiaj pewnie czytalibyśmy opowieść o złym czarodzieju Jaroslavusie i zielonym ogrze, który próbuje go pokonać.

carnival row serial
REKLAMA
REKLAMA

Włączam „Carnival Row”, a tam wróżki. Kto nie lubi wróżek - pomyślałem, bo wtedy wydało mi się to nawet świeże i zabawne. Ze światami fantasy, które zakładają historyczne kostiumy bywa tak, że eksplorują znane, sprawdzone rozwiązania. Zwłaszcza jeśli dotyczy to konstrukcji świata, zależności między poszczególnymi rasami i tak dalej. Dlatego za każdym razem, gdy widzę nowy pomysł, to od razu wyostrzam zmysły.

Nowy serial Amazona zabiera nas do krainy fantasy, w której obok ludzi żyją najróżniejsze, czasem dziwne, inteligentne rasy. Są tu wróżki, centaury i inne najróżniejsze stworzenia, których fizyczność zazwyczaj powstawała z połączenia cech zwierzęcych z ludzkimi. Miejscem akcji jest głównie wielkie, stylizowane na wiktoriańskie miasto, które radzić sobie musi z licznymi problemami.

Carnival Row - Amazon Prime class="wp-image-318297"

Największym z nich jest niekontrolowany napływ ludności.

Rodzinne krainy fantastycznych stworzeń, ras innych niż ludzie, zostały podbite. Ich ogarnięta wojną ojczyzna nie jest już przyjaznym miejscem. W poszukiwaniu lepszego życia przeprawiają się przez morze i osiedlają się we wspomnianym mieście. Brzmi znajomo? To słuchajcie tego: uchodźcy - bo nie da się użyć innego słowa - nie są zbyt przyjaźnie witani w nowym miejscu, na ekranie widzimy oczywiście rasistów, ksenofobów, a także bezwzględnych przedsiębiorców, którzy chcą dorobić się na ludzkiej krzywdzie.

Tak, brzmi to znajomo i jest jednym z największych problemów serialu Amazona.

Światy fantasy wydają się stworzone do posługiwania się aluzjami. Jasne jest, że za opowieściami o królach, elfach, krasnoludach i rycerzach kryją się czasem uniwersalne przesłania, a czasem bardzo współczesne analogie. Problem pojawia się jednak, gdy twórca tak bardzo chce opowiedzieć o współczesnym realnym świecie, że zapomina, iż aluzja jest tym mocniejsza, im więcej w niej subtelności.

A „Carnival Row” jest równie subtelne, co nazwy działów w polskim Playboyu czy wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego.

Ale to nie jedyny problem serii. Fabuła skupia się na detektywie, który musi rozwiązać sprawę bardzo brutalnych morderstw. Rycroft Philostrate, w którego wciela się Orlando Bloom, jest niestety wyjątkowo nudny i płaski. Trochę lepiej jest z drugą ważną postacią „Carnival Row”, czyli Vignette Stonemoss – gra ją Cara Delevingne. Aktorsko jest dość przeciętnie, bo chociaż Bloom jest doświadczonym aktorem, to nie dostał zbyt ambitnego zajęcia. Tematem na zupełnie inny tekst jest zastanowienie się nad chemią między bohaterami, a konkretniej jej brakiem.

Serialowi „Carnival Row” Amazona udało się jednak stworzyć całkiem interesujący świat. Na pochwałę zasługują również efekty, kostiumy i cała ta otoczka, która niezbędna jest w konstruowaniu rzeczywistości fantasy.

Banał: pieniądze to nie wszystko.

REKLAMA

Niemały budżet widoczny jest nie tylko w kostiumach i efektach, ale także w naprawdę niezłej obsadzie. Obok Cary Delevingne i Orlando Blooma na ekranie swoje kilka minut mają Jared Harris czy Indira Varma. Ich obecność nie jest w stanie uratować jednak „Carnival Row”. I grzechem nie jest, że serial się nie udał, a to, że w gruncie rzeczy niezły potencjał został zmarnowany.

„Carnival Row” obejrzycie w serwisie streamingowym Amazona.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA