Opowieści może i z dreszczykiem, ale na pewno bez polotu. Oceniamy serial „Creepshow”
Twórcy serialowego „Creepshow” bardzo mocno starają się oddać klimat filmu George’a A. Romero i Stephena Kinga z 1982 roku. Łączą więc ze sobą grozę i humor, a gore żenią tu z kampem. Tym samym pomysł wyjściowy jest godny pochwały.
OCENA
Już kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi produkcji, wiadomo było, że „Creepshow” nie wpisze się w modę, jaką podążają współczesne horrory. Nie natkniemy się w nim na uwydatnione alegorie, komentarze do aktualnych tematów czy analizę kondycji społeczeństwa, które znajdziemy w „Uciekaj”, „Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii” i „Hereditary. Dziedzictwo”. Są to filmy zasłużenie dobrze przyjęte przez krytykę i publiczność, ale trudno wyznaczony przez nie kierunek nazwać jakimś novum w kinie grozy. Od dekad kolejni twórcy wykorzystują gatunek, aby opowiadać o ważkich kwestiach i bardziej niż na przemocy czy tanich jumpscare'ach skupiają się na budowaniu napięcia. Zawsze też na każde „Dziecko Rosemary”, „Egzorcystę” i „Lśnienie” przypada kilka tytułów zrealizowanych z zupełnie innym podejściem. W 1982 roku z bezpretensjonalnym zacięciem powstał zbiór nowelek wyreżyserowanych przez George’a A. Romero, według scenariusza Stephena Kinga.
Romero zaledwie 14 lat wcześniej w „Nocy żywych trupów” zmienił reprezentację zombie w X muzie, przez co tytułowe żywe trupy przestały być postrzegane jako niewolnicy czarowników voodoo i na stałe przyległa do nich łatka kanibali oraz symbolu krytyki konsumpcjonizmu. King natomiast zawsze lubił wykorzystywać metaforyczny potencjał grozy. Ci dwaj twórcy połączyli jednak siły, aby zgodnie z duchem Kina Nowej Przygody przenieść widzów do uproszczonych przez nostalgię czasów, kiedy horror kojarzył się z tanimi, b-klasowymi pulpami. Podążając ścieżką wytyczoną przez komiksy wydawnictwa EC Comics typu „Opowieści z krypty”, w jednym filmie zaprezentowali pięć krótkich historii, które łączy ze sobą terror, czarny humor, praktyczne efekty specjalne i kampowa estetyka. „Creepshow” było więc czystą, a nawet tanią rozrywką i jako takie szybko zdobyło szerokie grono fanów.
Na podstawie filmu powstał komiks (u nas wydany jako „Opowieści makabryczne”), a w dalszej perspektywie czasowej pojawiły się też dwa sequele.
Po latach od premiery trzeciej części (lepiej nie wspominać o niej w towarzystwie ortodoksyjnych miłośników poprzednich odsłon trylogii), Greg Nicotero wraz z platformą Shudder postanowił przypomnieć światu o kultowej produkcji. Wybrał formę serialowej antologii, która bez wątpienia właśnie przeżywa swój renesans. W zeszłym roku Jordan Peele zapraszał nas do nowej „Strefy Mroku”, gdzie kolejni reżyserzy za pomocą formuły oryginału opowiadają o naszej rzeczywistości. Kilka miesięcy temu swoją premierę miały natomiast uroczo naiwne „Niesamowite historie” ze Stevenem Spielbergiem na pokładzie. Tytuł z katalogu Apple TV+, chociaż niepozbawiony wad, przenosi widzów do czasów, kiedy w telewizji rządziła prosta rozrywka dla całej rodziny. „Creepshow” zadebiutowało nieco wcześniej, a twórcy pomijając familijne ambicje uderzają w podobne tony.
Na przestrzeni 12 zebranych w serialu opowieści nikt nie próbuje udawać, że chodzi o coś więcej niż zabawę. Dlatego finałowe twisty łatwo przewidzieć już podczas zawiązania każdej akcji. Wystarczy powierzchowne zorientowanie w kinie grozy, aby wiedzieć jak skończy się historia o nawiedzonym domku dla lalek, jak alianci, którzy natrafili na wilkołaka poradzą sobie z otaczającymi ich nazistami, czy jaka kara czeka na nastolatka znęcającego się nad swoim młodszym bratem. Twórcy korzystają bowiem z wielokrotnie przerabianych w kinie i telewizji konwencji. Nawet jeśli jak w „Times is Tough in Musky Holler” odwracają je na nice, to nietrudno domyśleć się jakie szykują dla nas atrakcje. W żadnym wypadku taka powtarzalność wyświechtanych motywów nie jest wadą, bo jej należało się od początku spodziewać. Ba, to właśnie jej brak działałby na niekorzyść produkcji.
Dzięki przewidywalności, clou zabawy leży w oglądaniu kolejnych absurdalnych sytuacji i rozkoszowaniu się istnymi orgiami krwi czy tandety.
Tak jak w oryginale, CGI zredukowane jest do minimum, a my możemy nacieszyć oczy praktycznymi efektami specjalnymi. Nawet jeśli nie są one najwyższych lotów, to doskonale współgrają z czarnym jak smoła humorem. W każdym odcinku znajdziemy więc wszystko, za co pokochaliśmy pierwowzór. „Creepshow” najlepsze jest jednak wtedy, gdy twórcy próbują wytyczać własną ścieżkę, jedynie korzystając z jego elementów składowych. Tak dzieje się w „The Finger”, gdzie podążamy za spacerującym po Los Angeles nieudacznikiem, który odnajduje tytułowy palec. Z czasem ten palec zamienia się w istotę równie zabójczą co Ksenomorf, a jednocześnie tak samo przyjazną jak E.T. Nietypowa para bohaterów bardzo szybko się zaprzyjaźni, a ich historię przyjdzie nam w dużej mierze poznać za sprawą łamiących czwartą ścianę komentarzy protagonisty. Jest to jeden z niewielu odcinków, w jakich widać, że twórcy wzięli pod uwagę ewolucję zarówno gatunku, jak i jego miłośników.
Od 1987 roku, kiedy to swoją premierę miało „Creepshow 2” horror się zmienił i zmieniła się publiczność. Dzisiaj jesteśmy w stanie zaakceptować o wiele więcej skomplikowanych zabiegów formalnych niż ponad trzy dekady temu. Niestety wydaje się, jakby twórcy serialu w ogóle tego nie zauważyli. W znakomitej większości odcinków zamiast kreatywnie tłumaczyć motywy i atmosferę nowelek Kinga i Romero, wybierają proste, żeby nie powiedzieć prostackie naśladownictwo. Nicotero wraz ze swoimi współpracownikami aż nazbyt grają na nostalgii cytując, czy raczej kradnąc z pierwowzoru, chociażby ustawiając postacie na takim samym tle, na jakim widzieliśmy bohaterów oryginału. Zbyt często wybudzają nas z koszmarnych snów przechodząc między kolejnymi ujęciami, niczym kadrami komiksu. Po prostu za wiele tu nie do końca właściwie działających oczek do widza. Już pierwszy odcinek „Szare komórki” na podstawie opowiadania mistrza literackiej grozy naszpikowany jest easter eggami. Fani pisarza na początku będą krzyczeć z radości gdy usłyszą nazwisko bliźniaczek Grady, czy zobaczą na kartce imię Cujo. Po chwili jednak na podobne odniesienia zaczną wzruszać ramionami. I tak dzieje się w niemal każdym kolejnym epizodzie.
W skrócie wygląda to tak jakby twórcy co chwilę przypominali nam oryginał i próbowali przekonać przekonanych, że „Creepshow” wielkim filmem jest.
Niczym magnez na miłośników gatunku zadziała więc z pewnością obietnica zobaczenia znanych z pierwowzoru twarzy i aktorów powszechnie kojarzonych z horrorem. W serialu pojawiają się bowiem Adrienne Barbeau, David Arquette, Tobin Bell, czy Jeffrey Combs. Po drugiej stronie kamery również nie brakuje znamienitych nazwisk, bo za wieńczący produkcję odcinek odpowiada sam mistrz efektów specjalnych Tom Savini, który wielokrotnie współpracował z Romero. Niestety nawet pomimo ich udziału, „Creepshow” utyka w morzu przeciętności. Grzęźnie gdzieś między podobnymi pozbawionymi charakteru produkcjami, jakie zadebiutowały w ostatnim czasie. Jeśli drugi sezon nie okaże się o wiele lepszy, będzie to znaczyło, że formuła antologii nie ma dzisiaj racji bytu. Ale może też ktoś z TNT w końcu postanowi załatwić sprawę z prawami autorskimi do „Opowieści z krypty”, co pozwoli M. Night Shyamalanowi reanimować Cryptkeepera.