REKLAMA

Serial "Crisis In Six Scenes" Woody'ego Allena to dowód na to, że reżyser powinien po prostu kręcić filmy

Ostatnio w serwisie Amazon zadebiutował nowy serial, "Crisis In Six Scenes". Autorem tej produkcji jest Woody Allen, nowojorski reżyser i mistrz ciętej riposty. Czy Allenowi udało się stworzyć serial równie dobry, co jego filmy?

"Crisis In Six Scenes" Woody'ego Allena to dowód na to, że reżyser powinien kręcić filmy
REKLAMA
REKLAMA

Różnie jest w ostatnich latach z Woody'em Allenem i jego twórczością. Reżyser ma swoje lepsze i słabsze momenty; w wielu filmach nie czuć już tej energii, co w jego dziełach sprzed lat, tych które tworzył w latach 70., 80. i 90. Nowy projekt, z którym zmierzył się Allen, czyli serial "Crisis In Six Scenes", pokazuje jednak, że nawet jeśli nowojorczykowi jakiś film się nie udał, lepiej niech pozostanie przy tej właśnie formie ekspresji.

Nie jest tak, że w nowym serialu Allena nie ma dobrych i zabawnych momentów, które przypominają o jego świetnych filmach, takich jak "Drobne cwaniaczki", "Wszyscy mówią: kocham cię", "Annie Hall" czy "Celebrity".

Jest tam parę niezłych dialogów i żartów sytuacyjnych, czuć czasem ducha Allena, za którym tęskniliśmy oglądając "Poznasz przystojnego bruneta" czy "Zakochanych w Rzymie", ale to w gruncie rzeczy serial przegadany i nieudany. Muszę najpierw wytłumaczyć się, co rozumiem przez "przegadany", kiedy myślę o Allenie, który gada przecież bardzo dużo i to dialogi stanowią o sile jego filmów. Te przecież nierzadko mogłyby się rozgrywać właściwie w zamkniętym pomieszczeniu, bez scenografii, bo Allen potrafi tak porwać.

Przegadany, bo w kolejnych odcinkach właściwie nic się nie dzieje. I choć epizody są krótkie, bo każdy z sześciu odcinków trwa raptem dwadzieściaparę minut, mamy wrażenie, że akcja posuwa się w ślimaczym tempie. I gdyby chcieć, na przykład zrecenzwać każdy odcinek z osobna, albo choćby opowiedzieć, o czym jest, cała narracja skończyłaby się na dwóch, może trzech zdaniach. Trudno mówić o serialu Allena w urywkach, można go jedynie potraktować jako całość. A ta całość trwa zaledwie około dwóch godzin, czyli tyle co pełnoprawny film.

Gdyby historię przedstawioną w "Crisis In Six Scenes" skrócić do półtorej godziny i wyrzucić parę zbędnych i przydługawych dialogów, mógłby wyjść z tego być może nie najlepszy, ale całkiem niezły albo chociaż przeciętny film.

crisis-in-six-scenes-1 class="wp-image-75170"

Tak mamy momentami nudnawy i nieco męczący serial, który jest z jednej strony krótki, ale i tak za długi. Jakiś taki niezwarty, rozlazły. Ma się poczucie, że nic się nie dzieje, a kolejne sceny są dość sztucznie przedłużane, czasem trochę bez pomysłu.

REKLAMA

A przecież sam pomysł na fabułę Allen miał nienajgorszy. Jesteśmy w latach 60. ubiegłego wieku, trwa wojna w Wietnamie. Głównymi bohaterami są copywriter, który właśnie pracuje nad serialem telewizyjnym i jego żona, terapeutka. Pod swoim dachem goszczą młodą, poukładaną parę. Pewnej nocy do ich domu wkrada się szalona, zbuntowana hippiska, zaangażowana politycznie. Jej wkroczenie do ich prostego w gruncie rzeczy świata wywoła małą rewolucję. Brzmi całkiem nieźle, nie?

I byłoby, gdyby nie obrana forma przekazu. Niestety, to się Allenowi zwyczajnie nie udało. A szkoda. Miało być pysznie, wyszedł zakalec. Da się zjeść, tylko... po co?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA