Woody'ego Allena albo kochasz, albo... a nie, to już było. No więc - znowu pojawia się typowo allenowski bohater i znowu kombinuje. Brzmi znajomo? No właśnie, dlatego Allena albo kochasz, albo... cholera, ten frazes ciśnie się na usta przy każdej próbie zrecenzowania czegokolwiek, co wyszło spod jego ręki. Bo jak tu nie kochać lub nienawidzić go za kolejny obraz nazbyt ambitnego fajtłapy, ponownie genialnie zagranego przez samego reżysera i scenarzystę?
No i jestem w kropce. Jak tu coś interesującego napisać, skoro już Wam przekazałem swoje odczucia odnośnie filmu? Właściwie już mógłbym napisać "Playback poleca" i postawić kropkę. Ale ja wiem, jak nas kochacie i Was nie zawiodę!
Woody znowu wcielił się w życiowego nieudacznika, Raya - pomywacza z zawodu, złodzieja z zamiłowania. Opracowuje "genialny" plan skoku na bank - wykonanie podkopu z wynajętego nieopodal lokalu. Przeciwna z początku Frenchy, żona "kleptomana", w końcu zgadza się wyłożyć kasę wraz z paroma kumplami męża. Pomaga mu też zakamuflować się chłopakom, sprzedając ciastka domowej roboty. Oczywiście, nikt z bandy nie zna się na kopaniu tunelów (czemu dają dowód już pierwszego dnia) i straszliwie męczą się w piwnicy lokalu, a tymczasem na górze interes idzie coraz lepiej.
I tak, wskutek nieoczekiwanego zbiegu okoliczności państwo Winklerowie wraz ze swoimi wspólnikami zakładają firmę Sunset Farms i stają się obrzydliwie bogaci. Zaczynają zadawać się z ludźmi z branży, chodzić na przyjęcia, etc. Tylko Ray wydaje się tym kompletnie nie interesować. Tak jakby sam Allen też odczuwał tęsknotę i chciał po prostu zjeść cheeseburgera i popić go Pepsi zamiast tych wszystkich wystawnych potraw, których połowy nazwy nie znał, a drugiej połowy nie potrafił wymówić. Zupełnie jakby reżyser rzygał wyższymi sferami i otaczającymi go snobami. Zupełnie inaczej niż współmałżonka, która prosi nawet o pomoc jednego ze znajomych w odnalezieniu się w świecie kultury wysokiej. Oczywiście nie za darmo. W roli nauczyciela jak zwykle słodziutki i przemilusi Hugh Grant (zgadliście, nie trawię człowieka).
Jak widać, akcja nie jest zawrotna i nie wciska w fotel. Jestem pewien jednak, że parę razy Was zaskoczy. A jeśli nie zaskoczy, to z pewnością rozbawi. Allen nie jest może u szczytu formy, ale dialogi aż pęcznieją od różnorakich smaczków, jak np. -A gdybym ci powiedział, że masz męża geniusza? - Pomyślałabym, że jestem bigamistką. Reżyser nie spuszcza z tonu ani na moment i co chwila raczy nas humorem sytuacyjnym i złośliwymi uwagami. To co prawda czyni film nieco przegadanym, jak większość obrazów Allena, jednak tak właśnie powinno być. Humor nie musi tu być "spektakularny", ważne, by po prostu bawił.
No i najbardziej znienawidzony reżyser Hollywood znowu pokazał, że potrafi idealnie dobierać aktorów do swoich dzieł. Sam Allen spisał się jak zwykle znakomicie, bardzo zaskoczyła mnie zaś Tracey Ullman (która już raz współpracowała z twórcą w Strzałach na Broadwayu jako Frenchy - nominowana do Złotego Globu. Wykonała kawał dobrej roboty. Z pewnością docenicie też walory komediowe aktorów odpowiedzialnych za rolę "wesołej kompanii" Raya, którzy inteligencją specjalnie nie grzeszą. Ich rozmowy z początku filmu należą do najzabawniejszych części obrazu. Na uwagę zasługuje też rola May, niezbyt rozgarniętej kuzynki Frenchy. Wspomniany Grant też nieźle się spisał, ale jak go widzę, nie potrafię powstrzymać śmiechu. I to nie jest pozytywna uwaga.
Tak naprawdę ciężko się czegoś w tym filmie złapać. No bo jak ugryźć niezwykle równy we wszystkich aspektach film, który został nakręcony wybitnie na modłę twórcy? Oczywiście, nie ma tu mowy o jakiejkolwiek nudzie, film wciąga i cieszy coraz bardziej z każdą kolejną minutą, ale to już wszystko było. Co nie zmienia faktu, że Allen naprawdę wie, co robi i zna się na tym jak nikt inny.