„Druga połowa” wjeżdża do kin. Kondycja polskich komedii romantycznych jest gorsza nawet od kondycji polskiej piłki
Słowo daję: na pokaz prasowy „Drugiej połowy” szedłem z czystym umysłem, wyzbyty oczekiwań, ale i uprzedzeń — jak trzeba. Specjalnie nie zapoznawałem się z żadnymi zwiastunami tej najnowszej polskiej komedii romantycznej. Wiecie jak jest: choć rodzime rom-comy kojarzą się z kinem do bólu wtórnym i bardziej niezręcznym niż zabawnym, wyjątków nie brakuje, a przewidywanie werdyktów bywa najzwyczajniej w świecie niesprawiedliwe.
Zresztą, światowe kino proponuje coraz więcej odświeżających filmów w gatunkach, wydawałoby się, nieco już zaśniedziałych lub traktowanych z rosnącą rezerwą, dlaczegóż więc miałbym odrzucać myśl o możliwej rewolucji w sferze polskich romantycznych komedii? Intrygująco zapowiadającym się dodatkiem był fakt, że fabularne tło związane było z naszym narodowym sportem. Węszyłem szansę na obraz, jeśli nie udany, to przynajmniej odświeżający, szukający nowych tropów czy rozwiązań. Wyróżniający się w jakiś sposób na tle pozostałych.
Ależ ja czasem jestem naiwny.
OCENA
„Druga połowa” okazała się naszkicowaną przy użyciu rom-comowego szablonu niewybaczalnie banalną i boleśnie przewidywalną opowieścią.
Pokrótce: młoda lekarka Magda (Marianna Zydek) jest córką selekcjonera polskiej reprezentacji w piłce nożnej (Cezary Pazura). Gdy zaczyna spotkać się z Mateuszem (Jacek Knap), nie wie, że facet jest popularnym dziennikarzem sportowym, a zarazem swoistym nemezis jej ojca, którego regularnie krytykuje (niedawno wgniótł go w ziemię przy okazji konferencji prasowej po przegranym meczu z Irlandią). W międzyczasie o względy Magdy ubiega się jeden z piłkarzy, utalentowany Kot (Maciej Musiał), który jest święcie przekonany, że uczucia, jak wszystko inne, można kupić. Na murawie jest, jak już pewnie się spodziewacie, wielkim egoistą (i to właśnie jest powód, przez który polska reprezentacja dostaje łomot). Aha, w tym czasie polska drużyna przygotowuje się do wielkiej potyczki na PGE Narodowym. Będzie to, rzecz jasna, starcie z odwiecznym arcywrogiem, prawdziwym polskim final bossem. Wiecie już, o który kraj chodzi.
Na podstawie tych kilku powyższych zdań (mimo wszystko: spoilerów oszczędzę) i znajomości prawideł filmów spod szyldu komedia-romans, powinniście już być w stanie oszacować przebieg fabuły, punkty zwrotne i finał. Możecie strzelać; jestem przekonany, że w większości przypadków będziecie bardzo blisko.
W porządku, fabuła może być przewidywalna (podkreślę: to nie jest jeden z tych przykładów świadomego użycia konwencji, które mogłoby czemuś posłużyć, tylko leniwie napisana, oczywista i prosta jak zasady futbolu opowieść), ale to można by może i wybaczyć. Problem w tym, że naprawdę niełatwo (starałem się) znaleźć w filmie Łukasza Wiśniewskiego w pełni udany element. Scenariusz jest dziurawy i gubi wątki (zwłaszcza jeden, dość kluczowy: duży wywiad z trenerem), albo dodaje te zbędne (jak choćby ten z bezdomnym, w którego wciela się Leszek Lichota). Cały motyw jest przylepiony do głównej fabuły na ślinę, nie wiąże się z nią w żaden przekonujący sposób i gdyby go wyciąć, w żaden sposób nie wpłynęłoby to na przebieg wydarzeń.
Jasne, widać, że twórcom zależało na solidnej obsadzie; Zydek, Pazura, Musiał, Knap, Grabowski i reszta wypadli na tyle przyzwoicie, jak dalece pozwoliły im na to płaskie charaktery ich postaci-wydmuszek i absolutnie bezbarwne, sztywne i momentami wręcz krępująco nienaturalne dialogi. Zresztą, są chwile, w których artyści zdają się wypowiadać je niechętnie, jak gdyby walczyli sami ze sobą, doskonale zdając sobie sprawę, jak plastikowo brzmią wypluwane przez nich słowa.
Twórcy zadbali o to, by poza znanymi aktorskimi twarzami miłośnicy piłki nożnej mogli przebierać w sportowych smaczkach.
Przez ekran przewija się rzesza osób związanych ze światem futbolu, jak choćby Grzegorz Krychowiak w roli sprzedawcy luksusowych garniturów czy… Małgorzata Rozenek-Majdan, która jest żoną Radosława Majdana (to najwyraźniej wystarczyło). Rozpoznawalnych postaci jest naprawdę wiele, szkoda, że zaangażowanie ich do produkcji do jedna z niewielu rzeczy, którą twórcy potraktowali poważnie.
Przy tym wszystkim największą wadą, a zarazem rzeczą w kontekście filmów o miłości niewybaczalną, jest absolutne wypranie tej opowieści z emocji. Brakuje ich, bo narracja nie stara się wprowadzić nas w błąd, nie podbija stawki, nie podpuszcza, nie podrzuca tropów. Przez choćby ułamek sekundy nie mamy wątpliwości co do tego, jak to wszystko się potoczy (nawet „miłosny trójkąt” nie jest wcale żadnym trójkątem; Musiał jako Kot potrafi być zabawny, ale główna bohaterka w żadnej ze scen nie wyraża najmniejszego zainteresowania jego osobą). Z kolei cały wątek sportowy rozgrywa się gdzieś na marginesie, a realizowane na Narodowym sceny „finałowej potyczki” w praktyce okazują się to kilkoma ujęciami flag i kibiców; wkrótce głos Szpakowskiego informuje nas o wyniku meczu. W efekcie tych niefortunnych zabiegów nie mamy ani czym się przejmować ani, o ironio, komu kibicować.
I nawet biorąc pod uwagę wszystkie te znane, ograne schematy, naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że ostatecznie zbyt wiele elementów tej historii najzwyczajniej w świecie nie trzyma się kupy. I to tyle w temacie kondycji rodzimych romantycznych komedii. Może kiedyś.