To dopiero Suicide Squad. W Grze o tron sformowała się niesamowita kompania - recenzja 5. epizodu
Bękarty. Kryminaliści. Mordercy. Awanturnicy. Zdrajcy. W superprodukcji Gra o tron doszło do sformowania nieoczekiwanej kompanii, która wyrusza w samobójczą misję. Ależ ciekawie będzie śledzić jej poczynania.
OCENA
Chociaż najnowszy, piąty epizod serialu Gra o tron nie jest wypełniony akcją tak jak poprzedni odcinek, nie ma w tym nic złego. "Eastwatch" pozwala odetchnąć, ale tylko na chwilę - wraz z napisami końcowymi widz dostaje obietnicę czegoś niesamowitego. Spokojnie - nie zdradzę niczego, co zepsułoby niespodziankę podczas seansu.
Najbardziej oczekiwane przeze mnie wątki okazały się tymi najsłabszymi.
Po zeszłotygodniowej, oficjalnej zapowiedzi nowego odcinka sądziłem, że spotkanie Jona ze smokiem będzie czymś wielkim. Przełomowym. Rozpocznie nowy etap na drodze tego bohatera. Mocno się przeliczyłem. Faktycznie, dochodzi do bliskiego spotkania z magiczną bestią, lecz nie rodzi to żadnych poważniejszych konsekwencji. Ot, kolejny plusik u królowej Daenerys, niechybnie prowadzący do miłosnej relacji między tą bohaterką, a bękartem wychowanym na Północy.
Będąc przy bękartach - do serii powracającą zapomniane twarze z wcześniejszych sezonów. Co niespodziewane, trzecioligowe postaci wyrastają na naprawdę ciekawych bohaterów. Takich, którzy nadają kolejnym scenom potrzebnej świeżości. Piąty epizod wręcz ugina się od powracających charakterów i gwarantuję wam, że przynajmniej raz będziecie zaskoczeni. Jak nie w Królewskiej Przystani, to na Murze. Zaskoczeniem będzie również rozwój relacji na linii Jaimie - Cersei.
Napiszę tylko tyle, że moje intuicja każe mi pozostać sceptycznym wobec nagłego obrotu spraw wśród Lannisterów. „Chleba z tej mąki nie będzie” - parafrazując popularne porzekadło. Chociaż rodzeństwo ma się ku sobie, tutaj wcześniej czy później musi się wydarzyć jakaś tragedia. Zdaje się, że producenci serialu HBO tworzą podwaliny pod to, aby ta była tak makabryczna i dramatyczna, jak to tylko możliwe. Czyli wszystko po staremu.
Piąty epizod serialu Gra o tron to przede wszystkim obietnica czegoś niesamowitego w następnych dwóch odcinkach.
Oba z nich będą miały rekordowy czas trwania - odpowiednio 71 i aż 81 minut. Podczas seansu non stop czuć, że nowy epizod jest zawiązaniem akcji na moment przed wielkim finałem siódmego sezonu. Powiedziałbym nawet, że producenci zbyt szybko rozprawiają się z niektórymi wątkami. Jak gdyby sami mieli problem, aby zmieścić się w ograniczonej liczbie epizodów, którą przecież sami sobie narzucili.
Mam wrażenie, że ten dziwny pośpiech scenarzystów wynika z radykalnego wyprzedzenia akcji książek. Bez wcześniej przygotowanych świetnych dialogów Martina oraz jego szczegółowej narracji, HBO musi wyciągać ze szkiców pisarza samo mięso. Inaczej nie będzie w stanie zachować odpowiedniego poziomu, do którego zostaliśmy przyzwyczajeni. Dlatego producenci telewizyjnej superprodukcji stosują mocno odczuwalną w piątym epizodzie ucieczkę do przodu - galopują z wydarzeniami, nie dając widzowi czasu na nudę. Wahadło między jakością oraz ilością wygina się w tym drugim kierunku.