REKLAMA

Od Klubu Myszki Miki do króla popu. Justin Timberlake i jego bajeczna kariera

Są ludzie, którzy skazani byli na sławę i zostanie gwiazdą. Taką osobą z pewnością jest Justin Timberlake. Od urodzenia posiada on bowiem wszystkie cechy, które są niezbędne do stania się idolem milionów.

justin timberlake
REKLAMA
REKLAMA

Justin Timberlake urodził się muzykalnej rodzinie w stanie Tennessee, w malowniczej, leśnej miejscowości Shelby Forest. Jego ojciec przewodził tamtejszemu chórowi Baptystów, co sprawiło, że mały Justin nieustannie otoczony był muzyką.

To właśnie ojciec był jego pierwszym łącznikiem ze światem dźwięków i melodii. W dzieciństwie starszy Timberlake organizował dla syna tzw. muzyczne sesje, podczas których obaj słuchali kawałków The Eagles i Boba Segera. To z kolei skierowało małego Justina ku muzyce country i jej największym legendom, czyli Johnny’emu Cashowi oraz Willie’emu Nelsonowi. Następnie młody Timberlake odkrył klasycznych wykonawców R&B z lat 70. Byli to Stevie Wonder, Al. Green i Marvin Gaye, a w wieku 11 lat zaczął czynnie udzielać się w chórze ojca.

Tak zbudowały się muzyczne podstawy, swoisty artystyczny kręgosłup i elementarz, które z czasem ukształtują Justina Timberlake’a, jakiego wszyscy znamy.

Jak często przyznawał w wywiadach, od zawsze chciał zabawiać ludzi wokół siebie.

Uwielbiał być w centrum uwagi i występować przed, choćby nawet najmniejszą, widownią.

Na początku lat 90, mając ok. 11 lat, po raz pierwszy pojawił się w telewizji. W programie, który był protoplastą "X-Factora" i tym podobnych show. To własnie w "Star Search" pokazał, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie, a w jego sercu wybrzmiewa country.

Niedługo później znalazł się w obsadzie kultowego w Ameryce programu dla dzieci Mickey Mouse Club. Jakkolwiek to zabrzmi, Klub Myszki Miki był punktem zwrotnym w jego karierze. Jeśli ktoś z was kiedykolwiek wątpił w siłę występów w programach dla dzieci, niech weźmie z przypadku Justina przykład. Gdyby nie udział w Mickey Mouse Club jego kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej, a być może w ogóle nie doszłaby do skutku. Program był istną wylęgarnią przyszłych gwiazd popkultury.

Justin poznał w programie m.in. Britney Spears, Ryana Goslinga, Keri Russell oraz J.C. Chasez.

Ten ostatni niedługo później został jego kolegą z boysbandu, do którego obaj się zgłosili. Tym boysbandem było oczywiście NSYNC. Grupa została założona w 1995 roku (Justin miał wtedy raptem 14 lat). Był to niezbyt oryginalny, taśmowy twór producenta Lou Pearlmana, który po rosnącej popularności Backstreet Boys w Europie, uznał, że nie zaszkodzi mieć w swoim portfolio kolejnego boysbandu.

Nietrudno się domyślić, że największa uwaga i uwielbienie fanek spływały na Justina, który, pomimo dziwacznych, nawet jak na lata 90, fryzur, stał się najpopularniejszym członkiem kwintetu.

Justin Timberlake nsync

NSYNC mieli o tyle łatwo, że podążali ścieżkami, które przecierali dla nich Backstreet Boys. A gdy w końcu moda na boysbandy uderzyła także i w Amerykę, skorzystali na tym i NSYNC. Już ich pierwsza płyta stała się sukcesem, ale prawdziwe szaleństwo przyszło w 2000 roku, wraz z płytą "No Strings Attached", którą skutecznie sprzedał singiel Bye Bye Bye. Druga płyta NSYNC biła wszelkie rekordy popularności i po dziś dzień jest najszybciej sprzedającym się albumem w historii.

Przygoda z NSYNC dała Justinowi unikalne i bezcenne doświadczenia.

Przede wszystkim grupa zrobiła z niego gwiazdę i otworzyła drzwi, które w normalnych warunkach byłyby dla niego niedostępne. Wraz z kolegami występował podczas Superbowl i w trakcie rozdania nagród Grammy, a nawet na ceremonii rozdania Oscarów. Jego rosnąca sława i pewność siebie szybko doszły do punktu, w którym to NSYNC było grupą skupioną na Timberlake’u, a reszta chłopaków została zredukowana do towarzyszących mu tancerzy i chórku.

Spięcia wewnątrz zespołu zaczęły się podczas nagrywanie płyty "Celebrity", kiedy to właściwie wszyscy członkowie zostali zepchnięci na drugi plan. Sam album był na dobrą sprawę nieoficjalną solową płytą Timberlake’a. Skutki tej sytuacji dość szybko przyniosły efekty w postaci rozwiązania grupy w 2002 roku.

Niedługo później miała miejsce premiera oficjalnego solowego debiutu Justina, płyty "Justified". Z początku nikt nie podchodził do solowej kariery Timblerlake’a na poważnie, gdyż niewielu wykonawcom pochodzącym z popularnych grup udawało się wyjść z cienia macierzystej formacji.

Wydawać się mogło, że NSYNC i wcześniejsze występy w Klubie Myszki Miki były częścią dokładnie obmyślanego planu.

"Justified" zebrało nadzwyczaj pozytywne oceny od dziennikarzy, którzy chwalili muzyczną dojrzałość i postęp względem tego, co Justin wykonywał w NSYNC.

Z "Justified" pochodzą jego pierwsze świetne kawałki, które na stałe zagościły w jego repertuarze koncertowym i stały się klasyką muzyki rozrywkowej, m.in. Rock Your Body i Cry Me a River. Nie był to album-kaprys gwiazdki popu, tylko świadoma płyta ze świetnie wyprodukowanymi kawałkami R&B, na której słychać echa dokonań Stevie’ego Wondera czy Marvina Gaye’a, w których to Timberlake zasłuchiwał się w dzieciństwie.

Rok 2003 to kolejny przełomowy moment w życiu Timberlake’a, bo to wtedy zaczęła się jego przyjaźń z Jimmym Fallonem.

Obaj panowie poznali się podczas prac nad komediowy skitem "The Barry Gibb Talk Show", w którym to Jimmy i Justin wcielali się kolejno w Barry’ego i Robina Gibba, czyli dwóch braci znanych z grupy Bee Gees. Całość była przezabawną parodią programów talk show z lat 70., a kreację Fallona i Timberlake’a wypadły genialnie.

W późniejszych latach często powracał do formatów satyrycznych, które zaczął traktować jako ciekawą, twórczą odskocznię od tworzenia muzyki. Co jakiś czas tworzył kolejne skecze z Fallonem, zarówno dla SNL i później w segmentach The Tonight Show with Jimmy Fallon.

Dość nieoczekiwanie jednym z największych sukcesów w jego karierze okazała się komediowo-parodystyczna współpraca z The Lonely Island, która dała światu takie klasyki jak Dick in a Box czy Motherlover, w których Justin, wraz z Andym Sambergiem, pokazał, że ma ogromny dystans do samego siebie.

W lutym 2004 po raz kolejny przeszedł do historii.

Podczas halftime show w trakcie zawodów Super Bowl miał odbyć się jego występ razem z Janet Jackson. Dla każdego muzyka koncert podczas Super Bowl to artystyczny Święty Graal i wyraz osiągnięcia największych zaszczytów w branży. Całe wydarzenie śledzą setki milionów ludzi przed telewizorami.

Niestety podczas tego show, przy wykonywaniu jednej z piosenek, Justin miał złapać Janet za część jej stroju i odsłonić stanik, ale pech chciał, że szarpnął na tyle mocno, że odsłonił całą jej pierś. I tak, zupełnie niechcący, Justin stał się bohaterem jednej z największych i najbardziej medialnych wpadek w historii telewizji.

W 2005 roku Timberlake rozpoczął swój flirt z kinem. Jego pierwszym ważnym filmem był "Edison" u boku Kevina Spaceya. W późniejszych latach zagrał też w filmach Davida Finchera ("Social Network"), Clinta Eastwooda ("Dopóki piłka w grze"), braci Coen ("Co jest grane, Davis?"), a ostatnio u Woody’ego Allena ("Na karuzeli życia"). Choć przyznaję, że jego droga filmowa pozostaje dla mnie zagadką. Nie jest on dobrym aktorem, a filmy z nim nie były specjalnie dobre i dochodowe. Ale cóż, kto nie chciałby poznać popowego giganta i pracować z nim choć przez chwilę? A przy okazji Timberlake może dodatkowo się wyżyć artystycznie, zdobyć unikalne doświadczenia i wpisać do swojego CV współpracę z legendami kina.

W 2006 roku powrócił ze swoim drugim albumem, "Future Sex/Love Sounds".

Nikt już nie traktował go jak podlotka z boysbandu, tylko jak nadzieję muzyki pop XXI wieku. I tak też słuchało się tej płyty, która, wyprodukowana przez Timbalanda, brzmiała tak, jak można było sobie wyobrazić dźwięki nowoczesnej muzyki. To właśnie wtedy Justin Timberlake trafił na sam szczyt gwiazdorstwa i uznania pośród fanów i krytyków muzycznych i ostatecznie przejął tytuł księcia popu.

"Future Sex/Love Sounds", przyniosło takie przeboje jak SexyBack czy My Love, które zagwarantowały Justinowi ogromną popularność oraz całą masę nagród, w tym Grammy. Wspomniana płyta należy do najlepiej sprzedających się krążków w XXI wieku.

2006 rok muzycznie należał do niego. Po ogromnej trasie koncertowej Timberlake postanowił odpocząć trochę od muzyki i skupił się na filmach.

Powrócił dopiero w 2013 roku z podwójną dawką muzyki w postaci projektu "20/20 Experience". Projekt podzielony był na dwie części (pierwsza ukazała się w marcu, a druga we wrześniu). I był to kolejny krok naprzód w rozwoju jego kariery. Tym razem o wiele odważniejszy. Justin nie osiadł bowiem na laurach, tylko postanowił pójść trochę pod prąd.

Utwory zawarte na "20/20 Experience" z jednej strony przebojowe i znakomicie wyprodukowane, z drugiej wykraczające poza ramy typowych hitów z radia. Miały one bowiem niezwykle rozbudowaną konstrukcję, zmiany tempa i motywów oraz niestandardową długość, często przekraczająca 7 czy 8 minut, co w przypadku muzyki popowej jest niespotykaną praktyką.

Wyjątkowość całego projektu podkreślała dodatkowo niesamowita i imponująca rozmachem światowa trasa koncertowa (jej okrojna część dotarła też do Polski). I choć by w pełni zrozumieć jej wielkość, należało zobaczyć ją na żywo, to w 2016 roku Netflix wyprodukował film koncertowy z tej właśnie trasy, który przybliża nas do tego niesamowitego doświadczenia.

Teraz oczy całego świata zwrócone są ku niemu po raz kolejny

A to wszystko sprawą jego najnowszego albumu, "Man of the Woods", który zapowiada powrót do korzeni muzycznych z jego dzieciństwa, zataczając tym samym pełny krąg.

REKLAMA

Dla fanów z kolei będzie to wręcz odkrywanie muzycznego ducha Timberlake'a na nowo, gdyż dotąd znana była raczej jego popowa twarz.

Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle jest on światową gwiazdą numer jeden i prawdziwą arystokracją w branży rozrywkowej. Ciężką pracą, talentem i sporym szczęściem udało mu się osiągnąć to, o czym marzył i co zawsze chciał robić.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA