Czy się to komuś podoba czy nie, Katy Perry powraca ze swoim piątym albumem, który nie zmieni wprawdzie oblicza popu, ale dostarcza kilku całkiem miłych w odsłuchu kawałków.
OCENA
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem I Kissed a Girl parę lat temu, z miejsca stwierdziłem, że na dość nasyconym rynku popowym pojawiła się kolejna plastikowa gwiazdka, która dorobiła się jedynego w swojej karierze przeboju i lada moment świat o niej zapomni. Pomyliłem się. Katy Perry ostała się w branży i doczłapała się nawet szczytów – dziś jest jedną z najwiekszych gwiazd muzyki rozrywkowej.
I patrząc pobieżnie, dość łatwo wyrobić sobie mylną opinię o Perry, wrzucając ją do worka ładnych wokalistek, które śpiewają łatwozapominalne piosenki o niczym, brzmiące tak samo. Do tego kiczowaty wizerunek seks bomby i prowokujące teledyski wcale nie pomagają.
Nie twierdzę, że Katy Perry to trochę młodsza wersja Tori Amos.
Albo że jest muzyka ma jakąś wielką głębię, ale przyznaję, że (chwilami) podoba mi się jej zabawa konwecją plastikowej popkultury, mniej bądź bardziej udanie zaszyta zarówno w jej ektrawaganckich kreacjach oraz muzyce.
Powtarzam, nie jest to wielka sztuka, ale moim zdaniem Katy Perry jest jedną z nielicznych gwiazd popu, które są świadome śmieszności tej całej sztucznej poetyki kultu piękna, pustki i materializmu.
Katy Perry dość delikatnie mruga okiem do słuchacza, tak więc nie oszukujmy się, również gra w tę grę i jest częścią popkulturowego eskapizmu, natomiast ta jej samoświadomość sprawia, że jeśli już miałbym słuchać którejś z topowych gwiazdek popu, to z pewnością wybrałbym ją.
Tym bardziej, że w swoim gatunku, choć nie odkrywa nowych muzycznych lądów, Perry wyrosła przez lata na solidną rzemieślniczkę. Śpiewać potrafi, choć nie nadzwyczajnie. Czasem uda jej się napisać nawet niezły tekst, no i ma ten komfort, że może przebierać w najlepszych producentach, a oni dbają o to, by jak najlepiej zrealizować jej wizję.
"Witness", czyli piąty album Katy Perry, w jej zamyśle miał być bardziej osobisty, zaangażowany, ambitny. A jak wyszło? No nie do końca udanie. Przynajmniej pod tym względem.
"Witness" to po prostu kolejny solidnie wyprodukowany popowy składak, pełen fajnych melodii występujących na zmianę z typowymi zapchajdziurami. Album liczy sobie 15 kawałków, z czego ok. połowę z nich można sobie spokojnie darować.
Tytułowy utwór, który otwiera "Witness", robi pozytywne wrażenie. Wprowadza słuchacza w dość stonowany nastrój całości. Na Witness dominuje średnie tempo, zatopione w dance’owo, trance’owym rytmie i lekko melancholijnym klimacie. Dominują świetnie zaprogramowane syntezatory, prowadzone dźwiękami pianina, czyli znaki rozpoznawcze popowej fabryki producenta Maxa Martina. Wyprodukował on, podobnie jak przy poprzednich krążkach, sporą część kawałków na nowej płycie Perry i doprawdy nie przestaje zadziwiać mnie fakt, że jest on już ponad 20 lat w formie i cały czas jest z siebie w stanie wykrzesać co najmniej kilka przebojów rocznie.
Tym największym hitem z "Witness" jest jak na razie Chanined to the Rythm.
Oparty na fortepianowym euro dance’owym riffie i dobrym refrenie z miejsca wpada w ucho i, co wcale nie takie częste w muzyce pop, krząta się później po głowie przez dłuższy czas.
Chociaż moim ulubionymi utworami na "Witness" pozostają Power i Tsunami. Power jest oparty na ciekawej, niestandardowej rytmice, mocnym refrenie, dobrym tekście, świetnym wykorzystaniu elektroniki – spokojnie mógłby znaleźć się na "Lemonade" Beyonce. Tsunami z kolei bazuje na przepysznym synthwave’owym basowym motywie – mógłbym go słuchać bez przerwy całe dnie. Do tego jest chyba najbardziej zmysłowym, by nie powiedzieć seksownym kawałkiem na płycie.
Jako całość "Witness" sprawia jednak dość średnie wrażenie. Prawie co drugi utwór brzmi trochę jak zapychacz, takie kawałki jak Bigger Than Me, Mind Maze, Miss You More czy Hey Hey Hey nie są może jakieś strasznie złe, natomiast prezentują typowe brzmienie Katy Perry, które trochę zlewa się w jedno z jej poprzednimi hiciorami i innymi przebojami jakich można posłuchać w radiu czy serwisach streamingowych.
Perry nie udało się jednak stworzyć czegoś więcej niż solidnego popowego albumu wychodzącego znacząco poza średnią, a chyba miała ambicję, by pójść krok dalej.
Siłą "Witness" są za to pojedyncze kawałki oraz w miarę konsekwentne brzmienie całości – zdecydowanie bardziej kontemplacyjne, a nawet lekko kontestujące na tle innych popowych albumów.
Nie brakuje chwytliwych refrenów, zanurzenia w dance’owo-klubowych elektronicznych dźwiękach i oczywiście seksualnych metafor (jak choćby budząca lekkie kontrowersje ta dotycząca seksu oralnego, zawarta w nawet niezgorszym Bon Appettit).
Nie ma tu oczywiście żadnej rewolucji, to nadal Katy Perry, jaką wszyscy znamy, lubimy bądź nienawidzimy – chwilami pstrokata, momentami wygłupiająca się, czasem zamyślona, czasem niezbyt mądra. Taki już jej urok. Nie zmienia to faktu, że co najmniej kilka piosenek z jej najnowszej płyty będzie nucić z przyjemnością co najmniej pół świata.