REKLAMA

Film „Królowe zbrodni” miał szansę być wielogatunkową, wciągającą historią. Niestety, nie skorzystał z tej możliwości

„Królowe zbrodni” Andrei Berloff to opowieść o trzech kobietach, które pozostawione przez mężów musiały wziąć sprawy w swoje ręce. Zabrały się więc do roboty i wkrótce zaczęły siać postrach wśród bandytów nowojorskiego półświatka.

Królowe zbrodni - recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Nowy Jork, 1978 rok. Trzech mężczyzn wychodzi z domu i postanawia obrabować lokalny sklep z alkoholem. W trakcie akcji zostają jednak zatrzymani przez agentów federalnych. Dwóch na trzech to nie są dobre proporcje, dlatego mundurowi dostają od bandytów lanie. Traf jednak chce, że na miejsce zdarzenia przyjeżdża policja. Panowie trafiają do więzienia z oskarżeniem napaści na służby państwowe.

Królowe zbrodni - Moss I Haddish class="wp-image-316743"

Wydarzenie to wstrząsa życiem trzech żon, które polegały na wsparciu swoich mężów. Jasne, wiedziały że pieniądze pochodziły z szemranych interesów, w które wplątani byli mężczyźni, ale dopóki chleb trafiał na stół, nieszczególnie protestowały. Teraz jednak zostają bez grosza przy duszy i muszą nauczyć radzić sobie same. Co jednak mogą zrobić? Zaskakująco naturalnym pomysłem okazuje się przejęcie zajęcia po mężach.

„Królowe zbrodni” to nietypowy miks gatunkowy. A w zasadzie próba miksu gatunkowego.

Film zamiast czerpać garściami z różnorodnych rozwiązań i na ich podstawie budować nową jakość, jest tak piekielnie zachowawczy, jeśli chodzi o swój styl, że finalnie zamiast pachnącego wieloskładnikowego ciasta, dostajemy niedopieczony zakalec.

Królowe zbrodni - recenzja filmu class="wp-image-316758"

Produkcja, bazująca na powieści graficznej „The Kitchen” wydawnictwa DC Vertigo z 2015 roku, miała szansę pójść w wiele różnych stron. „Królowe zbrodni” miały podstawy, by stać się pełnokrwistym dramatem, który pokazuje jak trudne warunki są w stanie wpłynąć na jednostkę i wypróbować zasady jej człowieczeństwa. Mogły być thrillerem, w którym kobiety muszą stale oglądać się za plecy i dokładnie pilnować tego, co robią.

Dzięki swojej obsadzie, na którą składają się okrzyknięte amerykańskimi królowymi komedii Melissa McCarthy i Tiffany Haddish, miały szansę być też komedią sensacyjną. Wreszcie - „Królowe zbrodni” mogły pójść mocno w stronę komiksowej przesady, która ustawiłaby całą historię w pewien stylistyczny nawias, co sprawiłoby, że oglądalibyśmy go niczym krwawą bajkę na dobranoc.

Królowe zbrodni - Moss i Gleeson class="wp-image-316746"

Niestety, debiutująca w roli reżyserki Andrea Berioff bała się pójść w pełni w którąkolwiek z tych stron.

Jej film posiada wprawdzie zalążki pomysłów każdej ze wspomnianych wyżej kategorii, ale finalnie autorka nie decyduje się zanurzyć całej nogi w którymkolwiek z tych basenów. Produkcja zostawia widza z pewnego rodzaju dysonansem poznawczym. Oglądający nie rozumie intencji twórców i nie wie do końca jak reagować na poszczególne sceny.

Koronnym przykładem jest sekwencja, w której Domhnall Gleeson zabija mężczyznę, który próbuje skrzywdzić jedną z bohaterek. Teoretycznie scena ta powinna być niezwykle dramatyczna. Jednak mimika bohatera, a tak naprawdę całkowity jej brak, silnie kontrastuje z takim odbiorem tego momentu. Chwila ta wydaje się idealnie skrojona pod komiksowe przerysowanie dzieła, a nie pod dramatyczną wersję, którą autorka próbuje w tym momencie tworzyć.

REKLAMA

Efektem jest dzieło, które choć nieźle się ogląda, nie wnosi też do naszego życia nic, czego nie widzielibyśmy wcześniej.

Film nie podejmuje bowiem żadnego realnego ryzyka. Jest na tyle bezpieczny w swoich decyzjach artystycznych, że w pewnym momencie staje się wręcz miałki i nieangażujący. To sprawia natomiast, że wyleci nam z głowy już w trakcie napisów końcowych, a po powrocie do domu w ogóle zapomnimy, że byliśmy tego dnia w kinie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA