Ilość remake'ów z roku na rok staje się coraz to większa i niestety nie chyli się ku upadkowi. Hollywood ciągle błaga kolejnych reżyserów, aby kultowe filmy zostały ukazane raz jeszcze młodszemu pokoleniu. Nie jest to jednak głównym celem. Zwróciłbym bardziej uwagę na fakt, że tworząc remake jednego z lepszych filmów, autorzy kreują swoje własne spojrzenie na świat, bawiąc się z nami w "Co By Było Gdybym To Ja Nakręcił Oryginał?". Tym razem Hollywood wziął pod lupę scenariusz do jednego z najlepszych brytyjskich filmów grozy - "The Wicker Man" (u nas ‘dumnie' noszącego tłumaczenie "Kult"). Jak zatem wygląda amerykańskie spojrzenie na pozycję, która była przerażająca 33 lata temu?
Edward jest szeryfem w małym miasteczku. Pewnego dnia wyjeżdża na patrol, w którym zatrzymuje wóz z podróżującymi matką i córką. Nic poważnego się nie stało, więc funkcjonariusz odsyła panie z pouczeniem. W momencie, gdy Edward odchodzi, ciężarówka czołowo zderza się z ich samochodem. Policjant próbuje uratować uwięzionych, lecz bez skutku - dochodzi do eksplozji a kobiety giną w płonącym wraku. Jakiś czas później, Edward nie potrafi się pogodzić z zaistniałą sytuacją. Ma problemy ze snem oraz z nawiązywaniem luźnych kontaktów ze znajomymi. Dostaje jednak list od swojej, mieszkającej na wyspie, byłej żony, która prosi go o pomoc. Ślad po jej córce doszczętnie zaginął, nikt nie jest w stanie powiedzieć czy błąka się zagubiona po pobliskim lesie, czy też leży gdzieś martwa. Policjant wyrusza więc na wyspę gdzie rozpoczyna prywatne śledztwo. Dowiaduje się jednak, że panują tam zupełnie inne zasady niż na stałym lądzie.
"The Wicker Man" z 1973 roku, został mianowany jednym z najlepszych brytyjskich horrorów wszechczasów. Zastanawiałem się tylko dlaczego. Spoglądając okiem konesera, "Kult" nie ma w sobie ani jednego momentu, który można by utożsamić z typowym kinem grozy. Autorzy musieli więc przedstawić elementy naturalne, które mogłyby wywoływać autentyczną atmosferę strachu. Prawdę mówiąc, jak na tamte czasy, zarówno pomysł jak i wykonanie było bardzo oryginalne. Wykreowanie specyficznego klimatu wioski, która rządzi się prawami natury oraz wysławia bóstwa odpowiedzialne za płodność u młodych dziewczyn, czy też za bogate zbiory na polach. Intrygujące ukazanie jak wiara w swoją własną religię może przejąć doszczętnie władzę nad człowiekiem i doprowadzić go do dość nietypowych zachowań. Wersja oryginalna była bogata w mnóstwo pełnowartościowych symboli, które dopełniały scenariusz tworząc go jeszcze bardziej interesującym. Całość kręcona była na pięknych wybrzeżach Szkocji i typowy akcent tych mieszkańców powodował, że wszystko było aż zanadto prawdziwe.
Remake Neila LaBute'a miał na celu przedstawić młodszemu pokoleniu klasykę kina grozy, w nowszej, co nie zawsze oznacza lepszej, formie. Istniała nadzieja na dobrą realizację, która jednak przepadła tuż po zakończonym seansie. Pierwszy mankament, który najbardziej rzuca się w oczy, to scenariusz. Twórca chciał wprowadzić kawałek własnej inwencji twórczej, który niestety okazał się dawką typowo-komercyjnych chwytów, prowadzących do coraz większego braku logiki. Przykładowo, na wyspie, znajdującej się na wybrzeżach Ameryki, brakuje mężczyzn. Wszystkie ważniejsze urzędy prowadzone są przez kobiety, a gdy jakikolwiek osobnik płci męskiej się pojawi, jest niemalże niezauważalny (oczywiście, za wyjątkiem głównego bohatera). Ten motyw wprowadza tym samym mnóstwo luk do scenopisu, a autentyczność i naturalność akcji uchodzi jak powietrze z balonu.
Kolejną słabą stroną, jest realizowanie typowego amerykańskiego kina grozy XXI wieku. Nie mam na myśli mnóstwa krwi i przemocy lecz elementy grozy w stylu "Głosów" ("White Noise"). Niespodziewanie pojawiają się wątki duchów, straszydeł, nie mających żadnego ścisłego związku z głównym motywem fabuły. Sam element wybuchu na autostradzie i późniejszych wyrzutów sumienia Edwarda, to bezsensowny alternatywny temat, o którym, wraz z przebiegiem akcji się zapomina.
Autentyczność obrazu, zanika przede wszystkim, poprzez opuszczenie próby rozwinięcia motywu kultury mieszkańców. Fakt, poznajemy poboczne postacie, ale ich rutyny są wprowadzane za pomocą słowa mówionego i w dodatku bez przekonania. W wersji oryginalnej, ten aspekt był zauważalny niemal na każdym kroku. Widzieliśmy elementy dekoracji, wizje rytuałów czy też, wspomniany już wcześniej, specyficzny akcent. Mogliśmy na dodatek usłyszeć pieśni, wykonywane na różne specyficzne okazje. Wszystko to ubogacało produkcję, tworzyło ją nietuzinkową. W remake'u te elementy nie zostały zrealizowane, co obniża przyjemność oglądania.
Zastosowane zmiany dotyczą również samego głównego bohatera. W pierwotnej wersji można było uwierzyć w reakcje funkcjonariusza, gdyż był zapartym katolikiem wyznającym wszelkie doktryny i zasady ustanowione przez Kościół (w tym także "czystość przedmałżeńską"). W filmie LaBute'a, Edward nie jest prawiczkiem, a motywy jego wiary nie zostały poruszone. Skupiono się na źródle jego coraz częstszych bólów głowy i powracających przykrych wspomnień z tragedii na autostradzie, które nijak mają się do najważniejszego motywu. Co więcej, sam Nicolas Cage w swojej roli nie jest przekonujący. Przyswaja sobie opinie "aktora jednej miny", nie zmieniając wizerunku przez cały czas trwania filmu. Kolejne zmiany, dotyczą również sfeminizowania całej wyspy łącznie z zarządcą (czy raczej zarządczynią), w którą wcieliła się Ellen Burstyn, chociaż nawet tak znakomita aktorka nie potrafiła swoim aktorskim talentem unieść ciężaru beznadziejnego i pełnego dziur scenariusza.
Chcąc ubogacić zakończenie, w ostatnich minutach filmu dodano motyw typowo amerykański. Po pierwsze, przeniesienie do tzw. "świata realnego", a po drugie pozostawienie filmu otwartym, które w tym przypadku może znaczyć tylko stworzenie sequela. Mam tylko nadzieję, że żadna wytwórnia nie wpadnie na pomysł, aby takowy zrealizować. Byłoby to kalectwo w dziedzinie kinematografii, szczególnie, gdy finał remake'u jest tak naciągany.
"Kult" Niela LaBute'a, to kolejna niepotrzebna produkcja. W pewnym stopniu bluźni nietuzinkową wersję oryginalną, wprowadzając elementy amerykańskie. Chcąc dopasować film do czasów dzisiejszych, wykorzystuje masę komercyjnych chwytów, przez które staje się niedorzeczny. Już sam pomysł, w pierwszych minutach wątku głównego, wydaje się być nierealny. To trochę złe podejście, jak na remake niezwykle naturalnego kina grozy. Scenariusz z masą luk, którego akcja odgrywa się na sfeminizowanej wyspie, to naprawdę "rewelacyjny" punkt wyjściowy, aby przedstawić ludziom film kultowy. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że thriller religijny, który przerażał 33 lata temu, na zawsze zapisał się na kartach historii, a jego amerykanizacja jest zbędnym przedsięwzięciem. Polecam sięgnąć do wersji Robina Hardy, a nie faszerować się kolejną nieświeżą papką zaserwowaną przez wytwórnie zza oceanu.