REKLAMA

George R.R. Martin przyznaje, że internet jest toksyczny i ma rację. Ale tylko trochę

Wciągu ostatnich kilkunastu lat George R.R. Martin wspiął się bardzo wysoko. Ze znanego pisarza zmienił się w gwiazdę, celebrytę, a jego postępy prac nad kolejnymi książkami stały się serialem znacznie bardziej interesującym od ostatniego sezonu „Gry o tron”. I nie ma powodu, żeby się temu dziwić.

martin gra o tron
REKLAMA
REKLAMA

Dziękujemy, że wpadłeś/aś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.

Autor popularnego uniwersum jest człowiekiem wyjątkowo zapracowanym.

Nie dość, że współpracuje przy serialach jako konsultant, to jeszcze pełni rolę producenta, a kolejne jego dzieła stają się podstawą do ekranizacji. Jednocześnie „fani” pisarza co rusz wytykają mu, że nie ukończył swojego – z perspektywy widzów „Gry o tron” - najważniejszego dzieła, „Pieśni lodu i ognia”. I jakkolwiek rozumiem zniecierpliwienie, bo sam czekam na premierę, tak ciągłe wypominanie pisarzowi, że „nie chce mu się pisać” lub sugerowanie, że może nie dożyć i w konsekwencji nie opublikować wyczekiwanej sagi (jakby to było jego jedynym celem w życiu), jest co najmniej niegrzeczne, żeby nie powiedzieć, iż bywa zwyczajnie chamskie.

Emocje sięgnęły zenitu, ale to nie do końca wina fanów.

Przyjrzyjmy się temu, co działo się przy okazji ostatniego sezonu „Gry o tron”. Emocje przed finałem były tak ogromne, nadzieje tak wielkie, że gdy okazało się, iż produkcja nie jest w stanie im sprostać, na twórców spadły gromy, a nawet cała burzowa chmura z gradem, żabami i co tam jeszcze mógł deszcz przynieść.

george rr martin wichry zimy class="wp-image-286205"

Jednocześnie wiem doskonale, że nawet gdyby w bitwie o Winterfell było cokolwiek widać i nawet gdyby ktoś nie zostawił kubka z kawą na planie, to zawsze znalazłaby się pokaźna i głośna grupa widzów, która nie tak wyobrażała sobie zakończenie ulubionej sagi.

Myślę, że nawet gdyby Szary Robak nie posiadł zdolności do teleportacji, to serial i tak nie zadowoliłby wszystkich.

Rzecz jednak w tym, że krytyka i dyskusja jest dzisiaj nieodróżnialna od morza hejtu. Rzeczowe argumenty przeplatają się z personalnymi atakami, a kuriozalne petycje o ponowne nakręcenie zakończenia bywają bagatelizowane tak jak potężne rozczarowanie fanów, z którego wypadałoby wyciągnąć wnioski.

Nie dziwię się Martinowi, że w podcaście Maltin on Movies wyraził coś na kształt niezadowolenia, bo przyznał, że Internet jest toksyczny i chociaż w przeszłości, w dawnym fandomie „były nieporozumienia, były waśnie, ale nic takiego, jak to szaleństwo, które widzisz w Internecie.”

Trudno nie zgodzić się z Martinem, ale bardzo krótkowzroczne byłoby zrzucenie winy tylko na fanów czy na możliwość szybszego wyrażenia opinii, jakie daje Internet. Bo przecież to nie jest tak, że mniejsze, bardziej elitarne grona nie mają swoich problemów, nie pojawiają się spory i wielkie dramy.

REKLAMA

Fani bywają źli, gdy wyrażają swoje niezadowolenie, ale okazują się potrzebni, gdy rusza kampania marketingowa i trzeba w pobliżu produkcji zrobić szum. Oczywiście trudno bronić hejtu, jaki spada na twórców, jednocześnie nie zapominając, że szaleństwo, o którym wspomina Martin, nie jest jednowymiarowe.

Nawet w języku polskim w polu znaczeniowym słowa „szaleństwo” jest „hulanka i zabawa”, a przecież o to w popkulturze i rozrywce chodzi.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA