Girl power w komediowej odsłonie. „Moxie” to idealny tytuł na feministyczny wieczór filmowy
Netflix kilka lat temu poważnie zaangażował się jako platforma w promowanie tolerancji, równości i feminizmu. Dostępny w serwisie film „Moxie” jak najbardziej wpisuje się w ten trend. Na szczęście fabuła była dla twórców produkcji równie ważna jak przesłanie. Co poskutkowało inteligentnym i całkiem zabawnym produktem końcowym.
OCENA
Główną bohaterką „Moxie” jest nieśmiała nastolatka o imieniu Vivian. Dziewczyna nauczyła się funkcjonować w miarę bezproblemowo w licealnym środowisku, choć głównie poprzez taktykę niezwracania na siebie uwagi najbardziej irytujących rówieśników. Jej życie wkrótce przejdzie jednak metamorfozę za sprawą nowej szkolnej koleżanki, która otwarcie sprzeciwia się seksistowskim praktykom niektórych uczniów.
Zainspirowana taką postawą i anarchistyczno-feministyczną przeszłością swojej mamy (w tej roli Amy Poehler, która wyreżyserowała „Moxie”) Vivian postanawia rozpocząć szkolny magazyn robiony w duchu girl power. Z czasem zyskuje sobie pierwsze współpracowniczki i nawet kilku zwolenników, ale na jej drodze stają pragnąca świętego spokoju dyrektorka i zadufany w sobie gwiazdor szkolnej drużyny.
„Moxie” nie jest filmem, który bawi się w przełamywanie schematów kina młodzieżowego. Na ich bazie buduje jednak całkiem interesującą historię.
Na najbardziej podstawowym poziomie to dosyć standardowa opowieść o wchodzeniu w dorosłość i znajdowaniu swojego „ja”. Pod pewnymi względami wręcz oldschoolowa, bo mocno zakorzeniona w estetyce grrrl power rodzącej się w latach 90. Sam pomysł, że kobieca rewolucja w Rockport High zaczyna się przez roznoszony po toaletach kserowany w kilkudziesięciu kopiach magazyn, w 2021 roku prezentuje się bardzo przestarzale (wątek propagowania Moxie w mediach społecznościowych pojawia się tu zdecydowanie na marginesie).
Nie moglibyśmy mówić o współczesnej produkcji Netfliksa, gdyby w „Moxie” nie pojawiały się też takie wątki jak rasizm i uprzywilejowanie białych mężczyzn. Niekiedy, zwłaszcza na początku, zostaje to przedstawione widzom okropnie łopatologicznie. Atak wymierzony w F. Scotta Fitzgeralda i „Wielkiego Gatsby'ego” wydaje się całkowicie nie na miejscu i w sumie trudno ocenić, po co tam się w ogóle znalazł. A pojawiające się w pierwszych kilkunastu minutach kwestie w stylu „Będę szła z podniesioną głową” wypowiadane przez bohaterkę, która w oczywisty sposób to robi, nie dają wielkich nadziei na opowieść robioną z wyczuciem.
Na szczęście wczesne negatywne wrażenie zostaje z czasem zatarte przez kilka pomysłowych twistów i dbałość o rozbudowanie relacji między bohaterami.
Vivian (Hadley Robinson) bynajmniej nie jest osobą pozbawioną wad i twórcy filmu nie oczekują, że widzowie przymkną na to oczy, bo jest liderką feministycznego ruchu. Prezentowana przez nią na początku „Moxie” postawa niewychylania się nie zostaje przez nastolatkę wcale tak łatwo odrzucona. Strach przed odrzuceniem, podekscytowanie coraz większym wpływem na życie szkoły i radość z walki o szczytny cel wcale się nie wykluczają. A w połączeniu ze zwyczajnymi problemami nastolatków sprawiają, że Vivian jest postacią jak najbardziej wiarygodną.
Uzewnętrznia się to w tej relacjach z najbliższymi. Otwartą na problemy córki matką, nieobecnym ojcem, nowym chłopakiem wspierającym ruch Moxie i introwertyczną przyjaciółką, która nie jest z początku gotowa na tak otwarty bunt jak niektóre inne dziewczyny. Na bazie tych związków Tamara Chestna i Dylan Meyer (autorzy scenariusza) budują kilka naprawdę skutecznych scen łączących humor z autentycznymi emocjami i szczytnym przesłaniem. A ponieważ w ten sposób udaje im się też powiedzieć kilka ciekawych rzeczy o różnych doświadczeniach kobiet i mężczyzn, to tylko tym bardziej wypada ich za to pochwalić.