REKLAMA

Dziewięć wspaniałych, czyli najlepsze westerny wszech czasów

Choć western jest już poniekąd (prawie) wymarłym gatunkiem filmowym, to jednak nadal obecny jest w popkulturze. Nawiązania do tego gatunku widać w kinie akcji, powieściach, komiksach. Raz na jakiś czas na dużym ekranie zagości od święta jakaś filmowa premiera o kowbojach. Z okazji takowej, w tym wypadku mowa o remake'u "Siedmiu wspaniałych", przygotowałem zestawienie (subiektywne oczywiście) najlepszych znanych mi westernów. 

Dziewięć wspaniałych, czyli najlepsze westerny wszech czasów
REKLAMA
REKLAMA

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie z 1968 roku

By opisać w pełni ten film brakuje mi superlatyw. Western idealny; filmowa perfekcja i to wychodząca daleko poza ramy samego gatunku. Dla mnie "Pewnego razu na dzikim zachodzie" to jeden z najlepszych filmów w historii kina. I do tego jeden z najlepiej wyglądających. Gdy po raz pierwszy przed laty go zobaczyłem, to szczęka opadła mi na podłogę. Wizualnie jest to dzieło sztuki. Genialne, wysmakowane ujęcia i sceny, mistrzowska inscenizacja i praca kamery; kolorystyka. Sceny strzelanin to istna wirtuozeria. Jakbym mógł, to bym co najmniej esej napisał, by w pełni wypunktować wszystkie zalety arcydzieła Sergio Leone. Jest w nim coś magicznego, co sprawia, że ogląda się go niczym szorstką baśń dla twardzieli. Nie było i nie będzie lepszego westernu.

Butch Cassidy i Sundance Kid z 1969 roku

Jednym z najlepszych i najpiękniejszych westernów jakie znam jest "Butch Cassidy i Sundance Kid". Utrzymany w tonie elegii, śpiewanej przy ognisku pieśni, która odznacza się nostalgią i dramatyczno-komediowym sztafażem. Rozgrywa się on w czasach, gdy stary świat Dzikiego Zachodu powoli odchodzi do historii. Gdy kowboje, saloony, strzelaniny w samo południe i konne pościgi stawały się już powoli reliktem przeszłości. To też jeden z pierwszych filmów, który poddał dekonstrukcji cały gatunek i bez niego nie powstałby chociażby "Bez przebaczenia" Eastwooda. Tym, co na pierwszy rzut oka wyróżnia "Butcha Cassidy i Sundance Kida" jest fakt, że jego bohaterami są tak naprawdę bandyci, czyli ci, którzy przeważnie byli czarnymi charakterami we wszystkich wcześniejszych westernach. Do tego, nie sposób było ich nie polubić i im nie kibicować. Duża w tym oczywiście zasługa dwóch gigantów kina, czyli Paula Newmana i Roberta Redforda, których oglądanie na ekranie to nie lada kinomańska uczta jakich mało. Z utartych schematów film ten też wyłamuje się poprzez kompletnie nietypowe względem poprzedników zakończenie. Ale to wszystko przyniosło wymierne efekty. Nie dość, że "Butch..." zaliczany jest do najlepszych filmów w historii kina, to jeszcze stał się na przełomie lat 60. i 70. ogromnym kasowym przebojem. Jednym z ostatnich w tym gatunku.

Dzika banda z 1969 roku

Ten film zręcznie wymyka się ramom gatunku. "Dzika banda", choć rozgrywa się w scenografii westernu, to w duchu o wiele bardziej nowatorski film akcji. Nie tylko wyprzedzający swoje czasy pod względem wykorzystania przemocy i dekonstrukcyjnej natury, ale też zachwycający dynamicznym montażem, wykorzystywaniem dużej ilości ujęć, jak i również techniki slow motion. Dzieło Sama Peckinpaha nadało rytm filmom akcji jako całości na następne kilka dekad do przodu. Gdy oglądacie dziś jakieś hollywoodzkie widowisko to miejsce w pamięci, że gdyby nie "Dzika banda" taki "John Wick" czy "Mission: Impossible" wyglądałyby zupełnie inaczej.

Bez przebaczenia z 1992 roku

Są tacy, którzy twierdzą, że to właśnie "Bez przebaczenia" było pierwszym filmem, który poddał gatunek westernów dekonstrukcji. Nie do końca się z tym zgodzę, aczkolwiek bez dwóch zdań film Eastwooda jest najbardziej wybitnym pośród tych demitologizujących etos poskramiaczy bydła. Co ważne i niesamowite, "Bez przebaczenia" nie tylko rozlicza się z mitologią westernów, ale zarazem oddaje im wspaniały hołd. To film szorstki, brudny, z jednej strony rozegrany na typowych gatunkowych schematach zemsty, ale z drugiej pokazujący jak bardzo uproszczone są mity Dzikiego Zachodu. To też poruszające studium przemocy, męskości, odwagi, heroizmu i dojrzałości. Coraz częściej określenie "arcydzieło" jest nadużywane, ale w tym wypadku jest ono jak najbardziej na miejscu.

W samo południe z 1952 roku

Ten film to istna legenda. Nie ma chyba bardziej znanego, kultowego i reprezentatywnego dla całego gatunku dzieła niż "W samo południe". Po dziś dzień, gdy ktoś wypowie słowo western, u większości ludzi rodzi się skojarzenie z filmem Freda Zinnemanna. Wcielający się w samotnego, ostatniego sprawiedliwego szeryfa walczącego z grupą bandytów Gary Cooper stał się z miejsca herosem kina i ucieleśnieniem archetypu prawdziwego mężczyzny. Do tego na ekranie partnerowała mu jedna z największych filmowych piękności wszech czasów czyli Grace Kelly. Czy potrzeba czegoś więcej do zachęty?

Rzeka czerwona z 1948 roku

Tym filmem John Wayne na dobre rozpoczął swój wielki pochód przez kina. "Rzeka czerwona" to też jeden z filmów, które ukształtowały na dobre ramy westernów. Przez wielu obraz Johna Hawkesa jest niedoceniany, stawiany niżej niż, pod wieloma względami podobny do niego, Rio Bravo. Ja natomiast stawiam go ciut wyżej, głównie właśnie za to, że to właśnie "Rzeka..." stanowi budulec, z którego przez następne lata będą czerpać kolejni filmowcy.

Dobry, zły i brzydki z 1966 roku


Ostatnia część tzw. Trylogii dolara Sergio Leone, która dała drugie życie westernom w latach 60. praz zrobiła gwiazdę filmową z Clinta Eastwooda. Moim zdaniem też najlepsza ze wszystkich trzech. O ile "Dawno temu na Dzikim Zachodzie" to western perfekcyjny, którego nic nie przebije, tak "Dobry, zły i brzydki" to doskonały przykład wyszlifowania umiejętności i wyćwiczenia wszystkich motywów, z których Leone jest najbardziej znany. Mamy tu więc przepiękne panoramy, liczne zbliżenia, obfite wykorzystanie długich ujęć, genialnie spisujących się szczególnie przy scenach pojedynków na pistolety.

Rio Bravo z 1959 roku

Formalnie jest to klasyczny, schematyczny western. Jeśli oglądaliście kiedyś jakiś film o Dzikim Zachodzie to "Rio Bravo" nie zaskoczy was niczym. Jest jasny podział na tych dobrych i złych, jest wątek miłosny, są standardowe strzelaniny. Co nie zmienia faktu, że czysto formalnie jest to jedno z najlepszych dokonań w tym gatunku. Na ekranie oglądać możemy samych wielkich tamtej ery kina – John Wayne, Dean Martin i przepiękna Angie Dickinson. Wizualnie film dopracowany jest do ostatniego szczegółu; oplata go też wspaniała ścieżka dźwiękowa i wciągająca, pomimo swej prostoty, fabuła.

3:10 do Yumy z 2007 roku

REKLAMA

Pewnie narażę się tym wielu purystom i tradycjonalistom, ale mi osobiście remake "15:10 do Yumy" z 1957 roku, czyli "3:10 do Yumy"  podoba się o wiele bardziej niż oryginał. Napięcie budowane jest znakomicie; aktorzy (Christian Bale, Russell Crowe i Ben Foster w szczególności) spisują się (w mojej opinii) lepiej niż w oryginale. Do tego, film Jamesa Mangolda wygląda po prostu świetnie i jest znakomitym przykładem na to, w jaki sposób na przestrzeni ok. pół wieku (w porównaniu z klasycznymi westernami) zmieniało się kino (przynajmniej w obrębie tego gatunku).

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA