Wielki temat nie musi się równać wielkiemu filmowi. Widzieliśmy najnowszy obraz Agnieszki Holland pt. „Obywatel Jones”
Agnieszka Holland ostatnio występowała w mediach częściej w związku z bieżącą polityką niż nowymi produkcjami. Zmienia się to wraz z dzisiejszą premierą jej kolejnego filmu, „Obywatel Jones”.
OCENA
Nie od dzisiaj wiadomo, że autorka takich filmów jak „W ciemność” i „Pokot” to postać w równej mierze ważna dla polskiej kultury, co bardzo kontrowersyjna. Powody takiego stanu rzeczy są różne. Agnieszka Holland nie stroni od polityki w życiu prywatnym (ostatnio prowokacyjnie sugerowała odebranie prawa wyborczego mężczyznom), ale też często nadaje znamiona polityczności również swoim filmom. Nie wszystkim odbiorcom się to podoba, lecz należy to do wolności artystycznych każdego twórcy. Inna sprawa, że Holland często też negatywnie reaguje na każde słowo krytyki i ma tendencję do personalnych ataków na swoich oponentów. Wystarczy wspomnieć sprawę przyjęcia serialu „1983”.
„Obywatel Jones” jest filmem politycznym na każdym możliwym poziomie pojmowania. Fabuła produkcji śledzi losy Garetha Jonesa - byłego asystenta brytyjskiego premiera, który dzięki dziennikarskiej wizie dostaje się na teren ZSRR. Początkowo marzy mu się wywiad z Józefem Stalinem i wyjaśnienie niejasności w radzieckich rachunkach, ale później dowiaduje się o podejrzanych działaniach Kremla na Ukrainie. Ignorując zakaz wyjazdów poza Moskwę, udaje mu się załatwić podróż do tej sowieckiej republiki. Na miejscu wymyka się swojemu „aniołowi stróżowi” i na własnej skórze poznaje powolne cierpienie Ukraińców.
Ręcznie sterowany przez komunistów wielki głód na Ukrainie to jedna z największych tragedii narodu ludzkiego. Wielki temat nie musi się jednak równać wielkiemu filmowi.
„Obywatel Jones” koncentruje lwią część swojego zainteresowania nie na ofiarach bezdusznego okrucieństwa, a ludziach Zachodu, którzy obserwują życie w ZSRR przez pryzmat własnych doświadczeń i poglądów. Pierwsze skrzypce grają tu więc Gareth Jones (James Norton), jego moralny przeciwnik Walter Duranty (Peter Sarsgaard), a także Ada Brooks (Vanessa Kirby), asystentka zaprzedanego Rosjanom zdobywcy Nagrody Pulitzera. Każde z nich ma swoje spojrzenie na niesprawiedliwości tego świata i szansę na wyzwolenie, jaką miał rzekomo dawać komunizm.
Nie twierdzę, że taki punkt widzenia nie mógł doprowadzić Agnieszki Holland do ciekawej i wciągającej historii, żeby to jednak osiągnąć, trzeba bardziej skoncentrować się na bohaterach. Polska reżyserka przedstawia Jonesa jak typowego naiwnego Brytyjczyka, który po odkryciu prawdy poświęci wszystko na jej ujawnienie. To postać zagrana niezwykle płasko i jednostajnie. Mało tu człowieka z krwi i kości, mało emocji, brak czegoś co mogłoby porwać tłumy. A w porównaniu z nim Ada i Duranty jeszcze mocniej przypominają podróbki ludzi wycięte w kartonie.
Problemem nie jest to, że Gareth Jones to zwykły człowiek, a nie superbohater. Agnieszka Holland po prostu nie mówi o nim niczego ciekawego.
Dlatego „Obywatela Jonesa” ogląda się momentami jak nudną szkolną pogadankę na temat niebezpieczeństw totalitaryzmów i tragedii wielkiego głodu. A szkoda, że tak jest, bo w samej warstwie formalnej produkcji można niewiele zarzucić. To sprawnie wyreżyserowany i nakręcony film, który przy ograniczonym budżecie jest w stanie sprawnie wytworzyć atmosferę Związku Sowieckiego w latach 30. A przecież choćby „Czarnobyl” miał momentami problemy z podobnym zadaniem. Warto pochwalić odpowiedzialnego za scenografię Grzegorza Piątkowskiego (otrzymał nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni), a także kostiumy Aleksandry Staszko.
Film tak męczący na poziomie scenariusza i historii nie ma jednak szans naprawdę poruszyć serc i umysłów. Dzieło Holland z jednej strony stara się za wszelką cenę uniknąć niedopowiedzeń, dlatego ostatnie pół godziny poświęca na łopatologiczne tłumaczenie widzom swojego przesłania. Używa do tego zresztą George'a Orwella i jego „Folwarku zwierzęcego”. A z drugiej strony ma w rzeczywistości bardzo niewiele do powiedzenia na temat przyczyn wybuchu głodu na Ukrainie, cierpienia ofiar i traumy ocalałych. Rozumiem obiekcje przed zbytnim epatowaniem okrucieństwem, ale tak suche podejście do całej sprawy może poruszyć tylko kogoś, kto nigdy w życiu nie słyszał o zbrodniach Związku Radzieckiego. A o ilu osobach w Polsce można to powiedzieć?