Paterno to zdecydowanie film udowadniający wielkość Ala Pacino. Sama jego obecność w kadrze przyciąga uwagę i zwiększa zainteresowanie sceną. Szkoda tylko, że wystąpił w filmie, który w najlepszym razie można nazwać przyzwoitym.
OCENA
Tytułowy Joe Paterno jest znakomitym i utytułowanym szkolnym trenerem futbolu amerykańskiego. Lubiany przez wszystkich coach trafia jednak na poważny problem. W listopadzie 2011 roku wybucha skandal związany z jego byłym współpracownikiem. Jerry Sandusky zostaje oskarżony o wykorzystywanie seksualne młodych chłopców. W toku śledztwa okazuje się, że Paterno miał wiedzę na temat poczynań Sandusky’ego. Trener musi odejść ze stanowiska w niesławie, walcząc z konsekwencjami postawionych mu zarzutów.
Spodziewałem się aktorstwa wysokich lotów po Alu Pacino i się nie rozczarowałem. Żeby tego było mało, jego kreacja jest bardzo subtelna. Filmowy Paterno rzadko się odzywa, a jak już to robi, jego kwestie są krótkie. Wstydliwe. Jego oczy wpatrzone w ziemię. To nie jest gwiazda filmu w tradycyjnym tego pojęcia znaczeniu. Dzięki temu kreacja jest jeszcze bardziej przekonująca.
Film Paterno bazuje na prawdziwej historii. To świetny temat na pełnometrażową produkcję. Jest jednak kilka problemów.
Zatrudnienie tej klasy aktora przez HBO – producenta tegoż filmu – to strzał w dziesiątkę. Pacino jednak nie jest tu jedyną gwiazdą. Paterno był reżyserowany przez Barry’ego Levinsona, twórcę kultowego już Rain Mana. To przecież nie mogło się nie udać. Ten film z założenia powinien być genialny. Sęk w tym, że… nie jest.
Levinson tak się skupił na tytułowej postaci, że – wydawać by się mogło – zapomniał o całym dramacie, o którym film miał opowiadać. Walka Paterno o godność i męski honor jest oczywiście fascynująca, ale postać Sandusky’ego, głównego złoczyńcy, gdzieś w montażu całkowicie zniknęła. Tak jak osoba reporterki, która za odkrycie skandalu została później wyróżniona nagrodą Pulitzera.
Nawet bym to rozumiał, gdyby wyraźnie taki był zamysł artystyczny. Wszak już sam tytuł Paterno sugeruje, że to niezupełnie film o Sanduskym. Sęk w tym, że film stara się być filmem paradokumentalnym, sportowym a nawet obyczajowym. W efekcie nic mu do końca nie wychodzi dobrze. Chociaż aspekt rodzinny wyszedł całkiem ciekawie: wyobraźcie sobie, że wasz ojciec wiedział o molestowaniu innych dzieci i nic z tym nie zrobił. Przerażające, nieprawdaż?
Paterno został zabity przez przedziwnie niedbały montaż.
Sam film porusza ciekawą problematykę, ma też niebanalny morał. Ma na celu uwrażliwienie nas na krzywdę innych. Nieważne jak wspaniałym jesteś człowiekiem: jeżeli w imię lojalności przymkniesz oko na cierpienie bezbronnych, to twoje dobre uczynki stają się warte funta kłaków.
To wszystko jednak ginie w montażu, który po łebkach w formie wspomnień i reminiscencji skacze po różnych ważnych dla skandalu i postaci wydarzeniach. Oglądając film odnosiłem wrażenie, ze Levinson miał na kartce numerowaną listę scen do przedstawienia: po dołączeniu każdej z nich zakreślał flamastrem - Zrobione! Następna. Nawet w nielinearnym sposobie opowiadania historii warto zachować jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy. Tu zupełnie tego zabrakło.
Sam film w efekcie ogląda się i tak dobrze.
Zdjęcia są bardzo dobre, aktorzy dobrze dobrani, a Al Pacino… no cóż, to klasa sama w sobie. Zdecydowanie nie zmarnujecie przy nim czasu, a możliwe, że seans skłoni was do pewnych refleksji i przemyśleń.
Jednak jak widzę na okładce filmu nazwiska Levinson i Pacino, to spodziewam się czegoś znacznie lepszego niż niezły film. Kreacja głównego bohatera zasługuje na wyróżnienie. Ale gdyby nie ona, z przyzwoitego filmu Paterno zmieniłby się w bardzo przeciętną produkcję. Szkoda takiego zmarnowanego potencjału.