„W żadnym momencie kariery nie odmawia się panu Pasikowskiemu” - wywiad z Patrycją Volny
Powstanie Warszawskie to temat, który niezwykle porusza Polaków. Czy odpowiedzią na spory i kłótnie będzie film „Kurier” Władysława Pasikowskiego? Rozmawiamy z Patrycją Volny.
Z występującą w produkcji Władysława Pasikowskiego aktorką rozmawiamy również o 2. sezonie „1983”, pracy z Agnieszką Holland i powrocie do Polski po latach emigracji.
Patrycja Volny w wywiadzie dla Rozrywka.Blog:
Tomasz Gardziński: Nie ma bardziej kłopotliwego pytania, jakie można zadać aktorom grającym w filmie o Powstaniu Warszawskim niż pytanie o ich stosunek do Powstania. Dlatego zapytam trochę inaczej – co panią szczególnie motywowało do przyjęcia roli łączniczki Marysi w „Kurierze”?
Patrycja Volny: Mam szczęście do ciekawych rol. Tak było w przypadku Marysi. Cieszyłam się z możliwości stworzenia postaci sklejonej z wielu życiorysów kobiet walczących w Powstaniu. A też tak naprawdę w żadnym momencie kariery nie odmawia się panu Pasikowskiemu.
Władysław Pasikowski to zupełnie inna stylistyka niż Jagoda Szelc i Agnieszka Holland, u których pani kolejno debiutowała. Więcej było więc ekscytacji czy obaw przed tym totalnie odmiennym wyzwaniem?
To faktycznie inna stylistyka, ale też całkowicie odmienny styl pracy. Agnieszka jest prawdziwym żywiołem. To osoba bardzo uczuciowa i stale poszukująca nowych rozwiązań. Lubi dłubać przy scenach jeszcze w trakcie ich kręcenia. Po prostu czasem coś nagle do niej przemawia, albo znajduje jakiś warty wzmocnienia smaczek. Pan Władysław jest kompletnym przeciwieństwem. Miałam wrażenie, że on w trakcie zdjęć od razu miał cały film zmontowany w głowie. Z góry wiedział, czego oczekuje od całej ekipy.
Który styl pracy bardziej pani odpowiada?
To jest wielki luksus, gdy reżyser wie, czego chce. Co nie zawsze jest wcale takie ewidentne. Czuję się w takiej formie bardziej komfortowo. Bo jeżeli reżyser przez cały czas produkcji nie ma pojęcia, czego tak naprawdę oczekuje, to na aktorów spada ogromna odpowiedzialność. Ja w każdym razie cieszę się, że mogłam w tak krótkim czasie doświadczyć współpracy z dwójką tak skrajnie różnych twórców.
I nigdy panią nie kusiło, żeby się trochę z reżyserem posprzeczać o swój punkt widzenia na temat danej postaci?
Preferuję trochę inny styl pracy. Generalnie jestem uczulona na marnowanie czasu, bo uważam to za brak szacunku do drugiej osoby. Jako aktorka wolę być bardziej maszyną, którą reżyser steruje za pomocą różnych guzików. Oczywiście, to też zależy od osoby. Z Jagodą Szelc była bardzo fajna, koleżeńska współpraca. Każdy wykonywał to co do niego należało, ale postać budowałyśmy razem. Agnieszka Holland wśród przestrzeni do improwizacji i poszukiwania daje bardzo konkretne wskazówki. Mimo że kocha aktorów, jest niezwykle wymagająca. Pamiętam, że podczas kręcenia jednej ze scen miałam problem. Agnieszka podeszła do mnie i mówi: „Koteńku, co ty robisz?”. Poprosiłam wtedy, żeby mi powiedziała czego oczekuje i od razu wszystko było w porządku. (śmiech)
Role u Holland i Pasikowskiego to doskonały początek kariery. Nie pojawiła się w pani obawa, że to zbyt piękne, by było prawdziwe?
Nie powiedziałabym, że jestem pesymistką, ale na pewno jestem ostrożna. Boję się nawet samego określenia „kariera”. Sukces, który mnie teraz spotyka, nie przyszedł tak od razu. Dopiero kilka lat po studiach zaczęłam grać w dużych filmach. Wcześniejszy okres został przeze mnie okupionym dużym stresem i frustracją. Dlatego staram się teraz nie myśleć, że weszłam na nie wiadomo jaki poziom. Gdybym zrobiła te cztery projekty z innymi reżyserami, to byłabym równie zadowolona. Tak naprawdę nie chodzi przecież o jakąś hierarchię tylko o pracę przy satysfakcjonujących historiach.
„Kurier” opowiada historię kosmopolitycznego bohatera, który zostaje zmuszony do wyjazdu z Polski, a potem wraca do niej w kluczowym momencie historii. Czuła pani bliskość z postacią Jana Nowaka-Jeziorańskiego, również ze względu na własne losy?
Cała ta sytuacja jest dosyć zabawna, bo gdyby nie Jan Nowak-Jeziorański, to mnie by zapewne na świecie nie było. To właśnie on przyjmował moją mamę do pracy w Radiu Wolna Europa, a parę lat później zatrudnił także mojego ojca. To właśnie dzięki niemu rodzice się poznali. Darzę dawnych pracowników Wolnej Europy dużym sentymentem. Oni często bywali w naszym domu, a mama wciąż z niektórymi utrzymuje kontakt. Może też dlatego, że bardzo utożsamiam się z ludźmi, którzy zostali wykorzenieni z kraju swojego pochodzenia.
Temat emigracji ma obecnie niebagatelne znaczenie dla całego świata.
Tak, a współczesna Europa choruje na pewne oderwanie od własnej tożsamości. Mamy przed sobą tyle możliwości wyjazdu, że jesteśmy trochę jak to małe dziecko mające przed sobą górę zabawek. Lawirujemy od jednej do drugiej i nie wiemy za co się złapać.
A z którym krajem pani się utożsamia? Australią, Francją, gdzie pani obecnie mieszka, a może jednak Polską?
Należę do pokolenia sprzed Internetu i przynależności Polski do Unii Europejskiej. Większość swojego młodego życia spędziłam w Australii i sprawy Europy były mi siłą rzeczy dosyć odległe. Na kontynent powróciłam już jako osoba pełnoletnia, ale obecnie czuję bardzo duży sentyment do Polski. Z chęcią bym tutaj wróciła, ale nie w obecnej sytuacji politycznej. Te wszystkie emigracyjno-podróżnicze przygody pokazały mi też, że nie jestem osobą, która zapuszcza korzenie w jednym miejscu. Być może kiedyś się to zmieni, ale na razie czuję się dobrze w skórze wędrownika. Może odzywa się moja żydowska krew?
Jestem ciekaw, czy gdziekolwiek w Polsce można obejrzeć pani aktorskie występy z młodości w Australii?
Na pewno nie. Ja nawet nie pamiętam jak nazywali się autorzy tamtych dzieł. To byli w większości studenci, którzy wszystko nagrywali na taniej taśmie filmowej. Mówimy przecież o epoce przed cyfryzacją. Internet już istniał, ale można się było do niego podłączyć tylko za pomocą kabla telefonicznego. Do dzisiaj pamiętam charakterystyczny dźwięk uruchamiania modemu. Może w przyszłości spróbuję wydobyć jakieś archiwalne nagrania, ale tylko dla siebie. Mamy tylko jeden film ze szkolnego przedstawienia. Kiepski pod każdym względem. Nawet uszyte przez nas kostiumy darły się w trakcie spektaklu. (śmiech)
A skoro o jakości nagrań: podczas prac nad „1983” Netfliksa miała pani wrażenie, że bierze udział w projekcie z najwyższej półki?
Nie powiem, bym czuła wtedy jakiś high life. Ja co prawda nigdy nie pracowałam przy polskich serialach, więc nie mam skali porównawczej. Z mojej perspektywy to był projekt robiony w towarzystwie bliskich mi osób: Kasi Adamik, Olgi Chajdas i Agnieszki Holland. Byłam wśród swoich.
Co panią szczególnie zaskoczyło w trakcie kręcenia „1983”?
Był to dla mnie dosyć ciężki projekt. Po pierwsze dlatego, że w międzyczasie pracowałam przy innym filmie i musiałam pogodzić wszystkie obowiązki. Co nie było łatwe, bo scenariusz do „1983” zmieniał się bardzo dynamicznie i często jak w kalejdoskopie. Nowe wersje scenariusza potrafiły się pojawiać raz na dwa tygodnie. Dlatego nie miałam czasu się zastanawiać, czy praca z Netfliksem to jakaś inna rzeczywistość. Ważniejsze było nauczyć się na nowo zmienionej kwestii.
Wiadomo coś na temat 2. sezonu „1983”? W mediach trwają spekulacje, czy do realizacji nowych odcinków w ogóle dojdzie.
Informacje na ten temat mieliśmy otrzymać w marcu. Na razie jeszcze nic nie wiem. Myślę, że to się rozbija o wystarczająco dobrą oglądalność. Muszę przyznać, że choć uważam „1983” za fenomenalny serial, to jest też niełatwy w oglądaniu. To nie jest dzieło, które puszcza się w tle lub ogląda wieczorem do popcornu. Trzeba się nieźle skupić, żeby śledzić wszystkie wątki. A widownia Netfliksa jest różna. Bardzo mi zależy, żeby do tego doszło, bo mowa o projekcie reżyserowanym przez same kobiety, a to nie zdarza się często.
Po powrocie do Polski nie ukrywała pani swoich trudnych relacji z ojcem, Jackiem Kaczmarskim i przemocy, której doświadczały panie z jego rąk.
Żyłam przez lata w kraju, gdzie tego typu tabu przełamywało się już dawno temu. Wystrzeliłam z tymi informacjami w 2006 roku i mam wrażenie, że dla Polaków to było trzynaście lat za wcześnie. Teraz wiele tematów tabu wreszcie opada. O sprawach Michaela Jacksona, księdza Jankowskiego czy Harveya Weinsteina nareszcie zaczęto mówić otwarcie. Zawsze byłam zdania, że szczerość w relacjach między ludźmi jest bardzo ważna. Nie chodzi oczywiście o jakiś ekshibicjonizm, tylko normalne podejście do drugiej osoby. Ale nie żałuję, że otwarcie opowiedziałam o przemocy. Żałować należy świństw, a nie mówienia prawdy. Nawet tak trudnej.
Cała ta sytuacja miała wpływ na to, że w kolejnych latach zrezygnowała pani z reklamowania się jako Patrycja Volny Kaczmarska?
Tak naprawdę nigdy nie chciałam być przedstawiana jako Kaczmarska. Poradzili mi to pewni „życzliwi” ludzie. Pragnęłam występować i rozwijać się artystycznie, a oni mi mówili, że bez nazwiska będzie mi trudno się przebić. Nigdy nie czułam się z tym komfortowo.
W Hollywood bardzo wielu aktorów występuje pod pseudonimami, czasem jak w przypadku Nicholasa Cage'a, żeby nie być z góry obciążonym nazwiskiem słynnego członka rodziny (Francisa Forda Coppoli). Ale w Polsce się to nie raczej nie przyjęło.
Nie wiedziałam, że Coppola jest wujkiem Cage'a. Tak, u nas nikt nie gra pod pseudonimem, chyba że jak Apolonia Chałupiec albo Czesława Gospodarek są do tego zmuszone. (śmiech) Ale to jednak zupełnie inne czasy.
Jakie następne projekty filmowe przed panią?
Powiedzmy, że rok jest jeszcze młody. Na razie na listopad szykuje się kolejny, bardzo fajny i wielojęzyczny projekt. A poza tym czekam. Taka już dola aktorki.
Większość młodych polskich aktorów marzy o wyjeździe za granicę, a pani zaczęła na poważnie grać w filmach po powrocie do Polski. Chęć zagranicznych występów mimo wszystko żyje w pani wyobraźni?
Gdyby pojawiła się taka możliwość, z chęcią bym ją rozważyła. Jestem jednak szczęśliwa, że gram w europejskim kinie. Tyle tu możliwości, stylów i kolorów! Na razie miałam przyjemność grać tylko w czeskiej produkcji, ale było to dla mnie niezwykłe doświadczenie.
Co było w niej tak niezwykłego?
To doświadczenie otworzyło mi oczy na zupełnie inną estetykę i wrażliwość. Wszyscy w Polsce znamy obiegową opinię na temat czeskiego kina. A tymczasem film „Zlatý podraz” naprawdę otworzył mi oczy na to, w jaki nietypowy sposób można robić kino. Stał na fenomenalnym poziomie i miał przepiękne zdjęcia. Sceptycznie podchodzę do marzeń o międzynarodowej karierze, choć ona na pewno daje bezpieczeństwo finansowe.
Tak po prawdzie, to przyjechała pani w najlepszym możliwym momencie. Polskie kino przeżywa od jakiegoś czasu prawdziwe odrodzenie.
Faktycznie przeżywamy pewien renesans. Żeby nie było, ja szanuję polskie komedie romantyczne sprzed kilkunastu lat. To dobre filmy w swojej kategorii. Wzorowały się na brytyjskich filmach tego typu, a lepszy wzór trudno sobie wyobrazić. Nie były ogłupiające.
Skoro Zachód na razie nie, to może skusi się pani na grę w telewizji?
Nie mam nic przeciwko telewizji, bo na poziomie scenariusza miałam styczność z kilkoma naprawdę dobrymi projektami. Czekam na kolejne mądre i interesujące role.