Pierwszy sezon Star Trek: Discovery już za nami. Sezon całkiem udany, jeśli szukamy przyjemnego, niezobowiązującego i niezbyt dojrzałego science-fiction. Problem w tym, że ja po tym Star Treku oczekiwałem więcej.
OCENA
Star Trek coś nie ma szczęścia do wznowień po latach. Zaczęło się od reboota stworzonego przez J.J. Abramsa. Bardzo miłego filmu akcji, świetnie nakręconego, fajnie poprowadzonego i niesamowicie płytkiego. To ostatnie rozzłościło wielu fanów marki, jednak jako lekkie kino rozrywkowe broni się doskonale. Kolejne produkcje były już niestety gorsze i nawet nie mogły być chwalone za bycie przyjemnymi odmóżdżaczami. Były na to za głupie.
Teraz zakończył się pierwszy sezon nowego serialu Star Trek: Discovery. Produkcji, która ma niewiele wspólnego zarówno z filmami Abramsa, jak i ze starymi serialami. Nie byłoby to nawet jakimś szczególnym problemem – wszak trzeba się rozwijać, wybaczcie Trekkies – gdyby ten serial był bardzo dobry. Kłopot w tym, że jest co najwyżej niezły.
Jest bardziej mrocznie i brutalnie.
To pierwszy startrekowy serial w historii, który jest nieodpowiedni dla widzów poniżej 15. roku życia. Zawiera zbyt wiele brutalnych scen, flirtuje też nieco z erotyką (choć nie w wulgarny sposób). Opowiada też o bardzo trudnych czasach dla Federacji, zamiast o radosnej epoce eksploracji kosmosu. Nawet główna bohaterka to protagonistka formatu, do którego zagorzali Trekkies muszą długo się przyzwyczajać.
Jest nią wychowana przez Wolkan ludzka kobieta, pierwszy oficer Michael Burnham, która na skutek swojej mylnej decyzji wywołała wojnę z Klingonami. Na tej wojnie skupia się w zasadzie cały pierwszy sezon. Poznajemy więc Federację nie jako odkrywców miejsc, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, a jako siłę militarną, która musi bronić się przed zagładą ze strony groźnego adwersarza. A trup ściele się gęsto.
Ratunkiem dla Federacji może być zupełnie nowy napęd, znacznie funkcjonalniejszy od napędu warp. Ów napęd testowany jest na pokładzie tytułowego Discovery. I na tym zakończę streszczanie fabuły, bo i tak już za dużo spoilerów jak na recenzję. Wspomnę tylko, że w wyniku pracy tego napędu załoga Discovery poleci dalej, niż – wedle mojej pamięci – poleciały kiedykolwiek Enterprise czy nawet Voyager.
Załoga tytułowego okrętu w Star Trek: Discovery to zespół bardzo ciekawych postaci.
Muszę przyznać, że to akurat scenarzystom się bardzo udało. Dość szybko poznajemy kolejnych drugoplanowych stałych bohaterów serialu i dość szybko nawiązujemy z nimi jakąś więź. Jedni są zabawni, inni intrygujący, jeszcze innych – według założenia scenarzystów – nie cierpimy. Przy czym nie jest to raczej zasługa wybitnej gry aktorskiej, a dobrych pomysłów na same postacie.
Główna bohaterka to postać wielowarstwowa, wypełniona sprzecznościami i konfliktami, z którymi musi się uporać. Kadra oficerska to zespół indywidualności. Te mimo dzielących ich różnic nauczyły się ze sobą współpracować. Dowództwo Gwiezdnej Floty jest zagubione i chaotyczne, tak jak można się po nim spodziewać w trudnych opisywanych przez serial czasach. A Klingonie, choć nie przypadli mi do gustu pod względem charakteryzacji i głosów, są tak przerażający i zasadniczy, jak być powinni.
Star Trek: Discovery ogólnie wygląda bardzo dobrze.
Nie można nic zarzucić warstwie audiowizualnej serialu. Nie jest to może poziom filmu kinowego, a znajdę i seriale science-fiction wyglądające lepiej, trudno jednak się do czegokolwiek doczepić. Kostiumy, charakteryzacja i scenografia wyglądają jak trzeba, przy czym nie mam tu na myśli wyborów artystycznych, a realizację techniczną.
To samo można powiedzieć o cyfrowych efektach specjalnych. Nie są one najwyższych lotów, ale są dostatecznie przekonujące, by nie wadzić. Ot, poziom dobrej telewizji. Podkręcony na dobrym telewizorze z 4K i HDR, jako całość prezentuje się bardzo przyzwoicie.
Co więc poszło nie tak? Niestety jedna z najważniejszych rzeczy, a więc scenariusz.
Star Trek: Discovery bardzo chciał być nowoczesnym serialem. Zamiast niezależnych historii opowiadanych w poszczególnych odcinkach z jakimś tam motywem przewodnim w tle, mamy jedną intrygę rozciągającą się na 15 odcinków. Intrygę pełną niespodzianek, zwrotów akcji i cliffhangerów mających skłaniać do niecierpliwości w oczekiwaniu na kolejny epizod.
Niestety, nie wyszło to najlepiej. Przy czym nie najlepiej oznacza jak najbardziej przyzwoity poziom. Byłem ciekaw od samego początku jak to wszystko się zakończy, niejednokrotnie byłem zły, że to już koniec odcinka i na ciąg dalszy trzeba czekać.
Problem w tym, że w tym całym nowym podejściu zniknęło to, co czyniło Star Treka wyjątkowym. Serial nie porusza już problemów filozoficznych, egzystencjalnych, społecznych czy jakichkolwiek innych. To serial przygodowo-wojenny, z relatywnie płytką intrygą, bardzo kiepską rytmiką (przez dwa odcinki nic się nie dzieje, przez kolejne dwa dzieje się zbyt wiele) i mało dojrzałym scenariuszem. Dobrze się to ogląda w ramach poniedziałkowego odmóżdżenia po pracy. Ale… to tyle.
W Star Trek: Discovery nadal drzemie duży potencjał. Będę czekał na drugi sezon.
Do nowego serialu podchodzę bardzo wyrozumiale, bo bardzo wiele rzeczy zostało w nim zrobionych po prostu dobrze. Na pewno chcę wrócić do tych postaci, sam mam już kilku ulubieńców i mam też nadzieję, że scenarzyści ich się nie pozbędą. Miło się też na to patrzy, bo realizacja techniczna Star Trek: Discovery jest na odpowiednim poziomie. Nawet krytykowany przeze mnie scenariusz nie jest taki zły. Po prostu po Star Treku spodziewałem się dużo więcej, niż jako-tako klejącej się intrygi.
Mam jednak nadzieję, że pierwszy sezon to wprawka przed drugim. Że twórcy umiejętnie odróżnią hejt od merytorycznej krytyki i wysuną z niej odpowiednie wnioski. Liczę, że tym razem wszystkie wątki będą logicznie poprowadzone i że sama opowieść będzie nam serwowana w odpowiednim, zrównoważonym tempie. Jeśli te oczekiwania będą spełnione, Star Trek: Discovery będzie świetnym serialem.
Na razie jest tylko niezłym. Godnym polecenia na zabicie czasu, które nie będzie zarazem jego marnowaniem. Dobrze się przy nim bawiłem, jeżeli jednak liczycie na ciary na plecach, podobne do tych pojawiających się w momencie, gdy Leonard Nimoy zaczyna swój monolog Space, the final frontier…, to, niestety, mocno się rozczarujecie.