Xavier Dolan po raz kolejny uwodzi, ale lepiej sprawdza się w filmach własnego autorstwa. "Pieśń słonia" - recenzja sPlay
Xaviera Dolana albo się kocha, albo nienawidzi. Potwierdza to także najnowszy film z jego udziałem, "Pieśń słonia" (tym razem anglojęzyczny). I w obrazie nie swojego autorstwa młody i utalentowany aktor z Quebecu poradził sobie znakomicie, choć znacznie bardziej urzeka, kiedy uczestniczy w historii, którą sam opowiada. I kiedy mówi po francusku.
"Pieśń słonia" choć mocno psychologizuje głównego bohatera (wszak to thriller psychologiczny i dramat w jednym) jest inna od tego, do czego przyzwyczaił nas twórca "Wyśnionych miłości" czy "Zabiłem swoją matkę". Choć i tu ważne są relacje między bohaterami, aluzje, to, co gdzieś tam, na dnie, czuć, ze Dolan nie stoi za kamerą. Ujęcia nie są tak długie, jak w jego filmach, mniej tu metafizyki, mniej marzeń, nie ma scen, w których urzekają nas kolory, ruch, muzyka. Jest bardziej surowo, choć dzięki Dolanowi film nabiera barw.
Jego teatralna gra sprawia, że "Pieśń słonia" chce zobaczyć się do końca. Sama fabuła pociąga mniej niż jej bohater.
Choć i ta jest nieźle skonstruowana. Ciekawi, zmusza do przemyśleń nad motywacją głównej postaci, w którą wciela się Xavier Dolan. Kanadyjczyk odgrywa nastoletniego chłopaka, Michaela Aleena, który jest pacjentem szpitala psychiatrycznego. Młody mężczyzna słynie z tego, że jest nieprzewidywalny i lubi prowokować różne gry. Jest niestabilnym intrygantem, który znajduje uciechę w sianiu niepokoju, a przy tym wszystkim jest diabelnie inteligentny, dlatego stanowi zagrożenie dla personelu.
Interesująca widza fabuła jest tak naprawdę retrospekcją.
Odbiorca poznaje tajemniczą historię, która od samego początku wydaje się niebezpieczna. Dyrektor szpitala psychiatrycznego i pielęgniarka relacjonują opowieść, której głównym bohaterem jest Michael. Nie wiemy, co się stało i dlaczego każde z nich jest przesłuchiwane. Powoli poznajemy to, co działo się wcześniej.
Pewnego dnia znika doktor Lawrence. Ostatnią osobą, która miała z nim bliższy kontakt jest Michael, bowiem Lawrence był jego lekarzem prowadzącym. Doktor Green (w tej roli Bruce Greenwood) postanawia poznać prawdę i dowiedzieć się, co się stało z jego pracownikiem. Chęć poznania prawdy będzie skutkowała różnymi dziwnymi wydarzeniami, które w efekcie okażą się tragiczne. Rozmowa doktora z Michaelem, stanowiąca trzon filmu, odkryje prawdę nie tylko o tych dwóch postaciach, ale także o związanych z nimi osobach. Poznamy emocje bohaterów i związki, w jakie są uwikłani. Niebezpieczna gra, której prowokatorem jest Michael, będzie miała wiele konsekwencji. Przynajmniej jedna z nich była najprawdopodobniej od początku zaplanowana.
"Pieśń słonia" w reżyserii Charlesa Binamé to film intrygujący, choć spodoba się głównie tym, którzy kochają Xaviera Dolana. To on jest tu spoiwem. To on trzyma za łeb tę historię. Michael jest fantastyczny, szalony, niezrównoważony, nieco diaboliczny. Silny i słaby jednocześnie. Chwiejny, ale uparty. Jak tytułowy słoń. Bohater Dolana ma olbrzymi wpływ na pozostałe postaci z filmu. To oni grają jak Michael im zagra. To jego pieśń.
Wspaniale było ponownie zobaczyć tego wszechstronnego twórcę na wielkim ekranie.
Dolan urzekł mnie "Wyśnionymi miłościami", które widziałam jako pierwsze. Nie zawiódł do tej pory ani razu. Jego ekspresja jest fantastyczna, jedyna w swoim rodzaju. Również w "Pieśni słonia" możemy jej posmakować, choć, kiedy Dolan mówi po francusku jest jakby bardziej sobą. Bardziej chwyta za serce.
"Pieśń słonia" to film udany, ale nie dla masowego odbiorcy. Kto nie lubi nieco "przegadanego", powolnego kina, nie ma tutaj czego szukać. A kto nie kocha Dolana, niechaj jak najprędzej o nim zapomni.