Pora na zmianę warty, bo „Gwiezdne wojny” pod dowództwem Kathleen Kennedy stoją w miejscu. Kiepskim miejscu
Źle się dzieje w odległej galaktyce i jeden „The Mandalorian” wiosny nie czyni. Kathleen Kennedy, czyli producentka zarządzająca od lat sagą „Star Wars”, pokpiła sprawę. Fani zasługują na nomen omen nową nadzieję.
Przejęcie marki „Star Wars” przez Disneya odebrałem z umiarkowanym entuzjazmem. Co prawda do dziś płaczę po postaciach i motywach z „Expanded Universe” (Mara Jade! Yuuzhan Vongowie!), których firma nie wykorzystała i raczej nigdy nie użyje, ale filmy będące pomostem pomiędzy science fiction (piu piu piu!) i fantasy (Moc zamiast magii) pasują jak ulał do familijnego portfolio.
Problem w tym, że pracownicy Disneya popełniają teraz dokładnie te same błędy, za które wkurzałem się na autorów opowieści ze starego kanonu i np. stale zwiększa się liczbę przedstawicieli Zakonu Jedi, którzy przetrwali Czystkę aż do czasów Galaktycznej Wojny Domowej. Na domiar złego dzisiaj to, co powinno clou sagi, która zmieniła oblicze kina, czyli filmy, jest największym rozczarowaniem.
Wielu fanów obwinia za ten stan rzeczy jedną osobę: Kathleen Kennedy.
Ta amerykańska producentka filmowa urodzona 5 czerwca 1953 r. w Berkeley nie bez powodu stała się w ostatnich latach twarzą wszystkiego, co złe we współczesnych „Gwiezdnych wojnach” i to niestety nie bez powodu. Tak jak jeszcze „Przebudzenie Mocy” się jako soft-reboot „Nowej nadziei” paradoksalnie broniło, tak premiera „Ostatniego Jedi” była idealnym momentem, by oddać „Gwiezdne wojny” w inne ręce.
Nie zrozumcie mnie przy tym źle — prywatnie oceniam „The Last Jedi” pozytywnie i doceniam, że Rian Johnson wespół z Kathleen Kennedy miał odwagę wywrócić nasze wyobrażenia na temat Luke’a Skywalkera do góry nogami, ale nie wszystko im wyszło, a dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Z perspektywy czasu niestety wiemy, że fandom po tej premierze pękł na pół i szefowa Lucasfilmu ma to na sumieniu.
Do tego Disney nie poszedł za ciosem, a „Skywalker. Odrodzenie” to prawdziwa potwarz i traktuję ten film jak wysokobudżetowy fanfik.
Tak jak za pierwszym razem J.J. Abramsowi udało się uniknąć łatki Jar Jar Abramsa, tak przy jego drugim podejściu do sagi jestem, tak po prostu, zniesmaczony. IX epizod jest fatalnym filmem i to na 33 różnych poziomach i sam również winą obarczam za to Kathleen Kennedy, która wyrzuciła do kosza pomysły Colina Trevorrowa i jego scenariusz zatytułowany „Duel of the Fates”.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ten scenariusz (na którego podstawie jeden z fanów tworzy teraz komiks!), nie jest idealny, ale i tak to lepsze zakończenie historii rodu Skywalkerów niż Rey Palpatine, czyli wnuczka łamane na córka klona samego Imperatora przyjmująca cudze nazwisko. Tym bardziej że Daisy Ridley zdradziła w wywiadzie, że dopisano jej Sheeva jako dziadka w ostatniej chwili…
Moje ukochane uniwersum pod rządami Kathleen Kennedy trawi chaos.
Książki, które zastąpiły „Expanded Universe” to popłuczyny po seriach takich jak „Nowa Era Jedi” czy „Dziedzictwo Mocy”, a nawet ponowne wprowadzenie do kanonu postaci takich jak Thrawn nie wywoła już nigdy takich emocji jak wtedy, gdy po raz pierwszy do rąk fanów trafił przełomowy „Dziedzic Imperium”. Cytując klasyka, „lepiej już było” i jest w tym wszystkim tylko mała iskierka nadziei…
Mowa tutaj oczywiście o serialu „The Mandalorian”, który okazał się niesamowitym hitem i pokazał fanom właśnie takiego [spoiler], którego w filmach nie dostali. Po sieci krąży trafny mem: Pedro Pascal trafił do szpitala z powodu urazu kręgosłupa, gdyż jako Din Djarin musi trzymać na barkach całą sagę „Star Wars”. Nie należy jednak zapominać o stojących w jego cieniu twórcach tej produkcji.
Ptaszki od dawna ćwierkają w kuluarach, że w Lucasfilm trwa regularna wojna.
Toczy się ona rzekomo pomiędzy frakcją Kathleen Kennedy, przypominającą coraz bardziej złowrogie Imperium, a buntownikami, by nie napisać: rebeliantami. Wśród nich są rzekomo showrunner „Mandalorianina”, czyli Jon Favreau oraz Dave Filoni, czyli namaszczony przez samego George’a Lucasa kapelusznik mający w swoim portfolio gwiezdnowojenne animacje, który w „The Mandalorian” też maczał palce.
Oczywiście ten sam Dave Filoni nie rozumie, że „Moc tak nie działa” i wprowadził do sagi koncept podróży w czasie, czego nie mogę mu wybaczyć do dziś, ale razem z Jonem Favreau w przypadku serialu aktorskiego poradzili sobie świetnie. Szkoda też, że finalnie wątki z jego seriali animowanych nie wybrzmiały w IX epizodzie, tak jak zakładał to „Duel of the Fates”.
W dodatku, patrząc na obecny stan tego uniwersum, mimo obiekcji uważam, iż przekazanie sterów duetowi Favreau+Filoni wyszłoby fanom na dobre.
Myszka Miki jednak twardo obstaje przy swoim i nie pozwoli, aby włos spadł z głowy jej Imperatorce, więc Kathleen Kennedy jak na razie zostaje u sterów sagi „Star Wars”. Trudno się przy tym dziwić, że firma broni szefowej, a zwolnienie jej po tylu latach byłoby przecież przyznaniem się do błędu, czego korporacje robić nie lubią (i mogłoby położyć się cieniem na nadchodzących projektach).
Złośliwi mogą powiedzieć, że Disney boi się zwolnić w tym samym kwartale dwie prominentne kobiety związane z sagą (fani o tych nieco bardziej prawicowych poglądach do dzisiaj nie mogą pogodzić się z tym, że Gina Carano nie wcieli się więcej w Carę Dune). Sam bym tych spraw jednak nie łączył, bo - z całym szacunkiem dla aktorki - jest ona zaledwie płotką w porównaniu do Kathleen Kennedy.
Pamiętajmy przy tym, że „Gwiezdne wojny” to przede wszystkim opowieść o odkupieniu win.
Wszyscy członkowie klanu Skywalkerów byli poddawani próbom i błądzili, ale rezultacie zawsze stawali po stronie światła. Darth Vader i Kylo Ren na moment przed śmiercią zrezygnowali z mrocznej ścieżki ciemnej strony Mocy, a Luke Skywalker popełnił wiele błędów, ale na koniec życia też powrócił do światła. Płynie z tego nauka, że nigdy nie jest za późno na zejście z obranej ścieżki.
No i kto wie — być może Kathleen Kennedy, która była producentką zarówno polaryzujących fanom nowych epizodów, jak i całkiem udanych spin-offów, również się zrehabilituje w naszych oczach? Chciałbym wierzyć, że jest to możliwe, ale niestety wybranie Patty Jenkins na reżyserkę kolejnego filmu nie nastraja mnie zbyt optymistyczne po artystycznym fiasko „Wonder Woman 1984”.